Długo zbierałam się, żeby napisać co nieco o obozie letnim w Tatrach w 2014 r. Mój pierwszy tekst miał za dużo cytowań z literatury i nie mógł zostać upubliczniony. Nie umiałam nazwać tego co przeżyłam będąc tam, nie mogłam znaleźć słów, które w sposób dokładny oddałyby to co czułam. Prawie po roku udało mi się odnaleźć właściwe słowo – KATHARSIS*. Bynajmniej znałam to słowo wcześniej ale nie przywiązywałam do niego zbyt dużej wagi. Prawdopodobnie dlatego, że nigdy wcześniej nie doświadczyłam emocji, które ono reprezentuje. Po kolei…
Przygotowania do wyjazdu jak zawsze były bardzo emocjonujące. Jak każdy wyjazd do którego człowiek się przygotowuje na 48h przed godziną zero zaczynają biegać Ci po brzuchu małe zajączki. Tu i ówdzie leży już część rzeczy (żebym nie zapomniała to zostawię już te buty na wierzchu). Przestrzeń życiowa zaczyna Ci się zmniejszać a sprzęt przejmuje władzę nad Twoim domem rozkładając swoje macki tu i ówdzie. Czasami powodując w środku nocy krzyk – Ałaaaaaa! znowu zostawiłaś tej szpej pod nogami!. Z czasem się przyzwyczajasz. Najgorsza jest ta noc przed wyjazdem. Czujesz jak rozrywa Cię od środka. Po prostu wulkan emocji. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zupełnie nic nie możesz z tym zrobić. To minie samo, dopiero kiedy wyruszysz w podróż. Ciężko Ci zasnąć. Tysiące razy w myślach przebiegasz czy na pewno zabrałeś ze sobą wszystko. Czy na pewno w plecaku leży szczoteczka do zębów i plastry, nóż, przeciwbólowe, skarpetki, majtki, delta, lonżyk i kombajn…Czy wzięłam kombajn? A gdzie wpakowałam wewnętrzny? A kalosze….? Jakoś udaje Ci się zasnąć, choć śpisz jak w letargu. W napięciu i budzisz się przed budzikiem w obawie, że przegapisz godzinę odjazdu. Jak wstajesz to ciężko jest coś zjeść. Nic nie pasuje. Za wcześnie. Kto jada śniadanie o 4:00 nad ranem?! Wchodzi Ci tylko jogurt jeśli masz jakiś w lodówce, która świeci pustkami bo przecież wyjeżdżasz na tydzień lub dłużej i nic nie może w niej zostać. Ewentualnie herbata. Tylko nie zapomnij wypłukać kubka bo pleśń się zalęgnie! Wreszcie, jest…udało się! Jedziesz! Już w drodze i tak okazało się że czegoś nie wziąłeś. ZAWSZE coś zostanie w domu. Nie ważne , że jeździsz na tę wyprawę od lat i zawsze bierzesz to samo. ZAWSZE coś zostanie, i zawsze jest to coś innego. Każdego roku jakaś z twych rzeczy zostaje osamotniona i porzucona. Zazwyczaj już w połowie drogi godzisz się z tym, że zobaczysz ją za kilka tygodni. Przyjeżdżasz na miejsce do bazy. Nagle jak ręką odjął zajączki idą precz. Niepokój zostaje zastąpiony przez spokój. Zapada harmonia. Zupełna harmonia. Jesteś Ty, jest TU i TERAZ. Są góry. To najważniejsze. Wszystko potem jakoś się ułoży.
W Tatrach byłam po raz pierwszy w życiu w wieku 24 lat. Straszne, prawda? Też tak uważam.
Widziałam ogrom tych gór i zastanawiałam się co się wydarzy i jak to będzie. Założenie kursowe – zrobić 5 letnich przejść. Mój cel? Zrobić choć jedno…Naprawdę. Zastanawiałam się czy w ogóle dojdę pod jaskinię. Pierwsza jaskinia do jakiej poszliśmy to Ptasie Studnia.
Zastanawiałam się czy dojdę do jaskini- doszłam. Sukces!
Zastanawiałam się czy zejdę na dno jaskini – zeszłam. Sukces!
Zastanawiałam się czy wyjdę z jaskini – wyszłam. Sukces!
Zastanawiałam się czy zejdę do bazy – zeszłam. Sukces!
Matko aż tyle sukcesów jednego dnia! To chyba był dzień, w którym osiągnęłam najwięcej sukcesów w życiu w tak krótkim czasie. Już tam pierwszego dnia zaczęło się moje Katharsis. Byłam skrajnie z siebie zadowolona. Ja – dałam radę! Zaliczyłam jaskinię! ŁAŁ! Plan zrealizowany a jak coś się jeszcze uda zrobić to będzie dobrze. Oprócz oczyszczenia doznałam także innych emocji. Okazało się bowiem, że się boję. Boję się bardzo. Stromości, przepaści i wąskich ścieżek. Boję się tego, że się potknę ( mam słabe nogi) przewrócę się i spadnę w przepaść. Po prostu, że będzie po mnie. Spanikowałam do tego stopnia, że nie byłam w stanie zrobić kroku dalej. Wtedy zawołałam Krzysia.
– Krzysiu!
– co się stało? – odkrzyknął Krzyś prowadząc grupę na przodzie.
– mógłbyś tu przyjść?! -(przecież wstyd drzeć się przed całą grupą, że się boję!!!)
– już idę – odpowiedział.
…
– co się stało? – zapytał
– bo ja się boję takich dużych otwartych przestrzeni i wąskich ścieżek. Mógłbyś iść tuż przede mną?
(wydawało mi się, że jeśli ktoś idzie przede mną to w jakiś sposób mnie uratuje od sturlania się i niechybnej śmierci w razie potknięcia)
– nie ma problemu. To co idziemy?
No i poszliśmy. Ale to nie jedyna przygoda, którą Krzyś ze mną miał podczas tego wyjazdu…
Wieczorem po przyjściu do bazy w ruch poszły wszystkie maści jakie miałam. Kolana posmarowane, magnez wypity. Można odpoczywać. Na szczęście mieliśmy dzień restu, bo jak się okazało następnego dnia rano – ledwo mogłam się ruszać.
Potem przyszła kolej na Jaskinię Marmurową. Znowu tym znienawidzonym przeze mnie szlakiem. Ale już troszkę bliżej niż ostatnio. Znowu te same dylematy – dojdę? wejdę? wyjdę? zejdę?. Znowu kolejny dzień i kolejne sukcesy na koncie. Ale i tu się nie obyło bez problemów. Podczas powrotu zastała nas burza. Ale nie jakaś tam burza. Konkretna. Z piorunami strugami deszczu jak z Niagary i potokami błotnymi na ścieżkach. A o ile wchodzę wolno to schodzę jeszcze wolniej(kolana). No i tak na odkrytej przestrzeni idę sobie ja z wodą w butach a przede mną co jakiś czas czeka na mnie Krzyś. Wokół walą pioruny a my nawet nie mamy się gdzie schować. Zupełnie. Pozostaje tylko iść w dół, dół, dół. Kiedy weszliśmy w las, dogoniła nas inna ekipa. Kolega Mazurek wziął na siebie plecak Krzysia a Krzyś wziął mój. To troszkę przyśpieszyło tempo schodzenia ale i tak nie zmieniło faktu, że byłam daleko w tyle i na ostatnim kilometrze mimo że był prosty i równy nie udało mi się dogonić ciągle oddalających się głów.
Potem znowu dzień restu. Następnie zostałam kierownikiem wyjścia. Żeby atrakcji i stresów było mało było to wyjście na dwie ekipy ( każda ze swoim kierownikiem wyjścia) wraz z noclegiem w jaskini. Dużo by tu mówić – przyjedźcie i zobaczcie poczujcie ten klimat sami – przecież nie mogę wam zdradzić wszystkiego! 😉 Akcja udana! Wszyscy wrócili cali i zdrowi.
Dzień restu i na koniec ostania jaskinia Śnieżna. Właściwie wisienka na torcie, gdyby nie fakt, że z początkowej grupy 5 osób zostałam Ja, Marta i Łukasz. Uszczuplenie ekipy wpływa dość na morale grupy ale to jeszcze dałoby się jakoś przeżyć gdyby nie fakt przedawkowania przeze mnie magnezu… Czym się to kończy? Poczytajcie a dowiecie się jaki dramat przeżyłam…. Akcja udana wszyscy cało i zdrowo wrócili do domów :)!
Plan wykonany w 500%. Liczyłam na jedno przejście zrobiłam 5. Kolana bolały horrrrendalnie przez 3 tygodnie( najdłuższy uraz w życiu). Do tej pory dają o sobie znać, więc muszę dbać o nie potrójnie. Czy było warto? TAK! Nie oddałabym żadnej ze spędzonych tam chwil , nie wymieniłabym ani jednej sekundy za miliony dolarów. To czego tam się doświadcza jest bezcenne i jedyne w swoim rodzaju.
Życzę wam wszystkim z całego serca, abyście mogli doświadczyć takiego Katharsis, oraz aby towarzyszyli wam tacy ludzie jakich udało mi się spotkać na mojej drodze życia.
z pozdrowieniami dla was
Magdalena Szpunt
*Katharsis (gr. oczyszczenie) ? uwolnienie od cierpienia, odreagowanie zablokowanego napięcia, stłumionych emocji, skrępowanych myśli i wyobrażeń. Elementy od których katharsis oczyszcza uprzednio podlegają kontroli mechanizmów obronnych, ego lub kontroli społecznej (persony jednostki); Uwolnieniu podlegają przede wszystkim kompleksy psychiczne, które dezorganizowały funkcje ego i niepokoiły świadomość.
źródło: www.wikipedia.pl