Tak sobie pomyślałem, że jak ja nie napiszę… Wiosenny sekcyjny wyjazd wspinaczkowy rodził się w bólach. Ostatecznie do słonecznej Italii udało się sześć osób w dwóch wozidłach, padło na Finale Ligure. Znaczy się, ekipa sekcyjna która pierwotnie planowała Arco, gdzie rok wcześniej zdobywała szlify wspinaczkowe, uległa mojej sugestii, by nadłożyć te, „pare” kilometrów, poznać coś nowego. No i na wybrzeżu większa gwarancja pogody – teoretycznie : ) Z mojej perspektywy wyjazd był super, myślę że reszta uczestników też była zadowolona. Nie da się ukryć, że choć Finale kojarzy się głównie z wspinaniem sportowym, to tutejsza oferta dróg wielowyciągowych (choć nie tak imponująca jak ta okolic Arco), może też być pouczająca, a tutejsze klasyki z lat siedemdziesiątych, mimo że to niby nie „góry” tylko większe skałki, mogą sprawić więcej zachodu niż niejedna tatrzańska kursowa droga. W trakcie sześciu dni, pięć było wspinaczkowych. Zaczęło się od króciaków po 120-170m, skończyło na 300 metrowej Via Lunga, nieprzesadnie trudnej (6a+/5b obl) ale dość kłopotliwej orientacyjna że względu na mnogość wariantów i dużą ilość drzew na potencjalne stanowiska ; ) W efekcie, dla części ekipy, wspinaczka rozpoczęta trochę po 12, zakończyła się o 21 ; ) Nie bez odrobiny emocji. Jako ciekawostka, schodziliśmy „ścieżką” rowerową i nie było to łatwe zejście. Parafrazujac klasyka: za chuj bym tam nie zjechał!
Ps: Chciałbym podziękować wszystkim uczestnikom za miłe chwile spędzone razem,do następnego 🙂
Marek Freus
Niby słońce, ale piździPastwiska w ścianie 😉Wzorcowe,,oczko,,Co tu się odjaniepawla?Na tropie drogiMedytacja nad pizzą
Taki pomysł mam, trochę autopromocyjny. Dziś w modzie różne czelendże ; )
Konkurs wspinaczkowy:
Kto uzbiera najlepszy wykaz przejść – moich dróg w Sudetach (ale nie tylko). Zasady trochę nietypowe, nie chodzi tylko o ilość czy trudności drogi, ale będę oceniał (rzecz jasna subiektywnie ), egzotykę położenia danej drogi.
Zasady: liczy się każda droga, liczy się trudność, długość czy powaga, ale promowana są bardziej egzotyczne lokalizacje, ogólnie chodzi o Sudety, ale jak ktoś wynajdzie coś dalej… będzie bonus. Skałki, gdzie jest np: pięć moich dróg obok siebie, albo jest bardzo blisko od auta, będzie siłą rzeczy niżej wyceniona, choć nie nie znaczy to że mamy tylko szukać parchów w krzakach :))) Oceniać będę jak nauczyciel kartkówkę- dobrze, dostatecznie ; ))
Konkurs by wystartował powiedzmy od początku maja do powiedzmy końca piździernika. Potem jednoosobowa komisja, czyli ja, podsumuje wyniki i wręczy nagrodę, oprócz tradycyjnego uścisku dłoni i laurki, będzie też sprzęt – jaki jeszcze wymyślę
No i sam wykaz ma być na papierze nie tabelki mailem Liczę na ciekawe adnotacje przy opisach dróg – o stylu, uwagi ogólne, czy były kleszcze, no zabawa ma być.
Na koniec podsumuję, ocenię, wręczę ,,puchar,, Być może będą nagrody pocieszenia. Siłą rzeczy, najczęściej nagradzany jest zespół, ale może się zdarzyć sytuacja, że tylko jedna osoba się wspinała, a asekurowała żona : / no Ona też będzie pocieszona.
Raczej liczę na kameralną klubową zabawę, nie ,,profesjonalistów” od zaliczania czelendży. Ostatnio jak popatrzysz na strony klubów wysokogórskich to wszyscy mają jakieś Ligi wspinaczki i z zapałem rywalizują o nagrody i sławę. Ja chcę z tego spuścić powietrze.
Wykaz przejść trzeba będzie osobiście przynieść do klubu
Przedstawie zarys mojego oceniania: powiedzmy że za drogi do 4+ będą dwa punkty, do 5+ trzy, do 6+ cztery. Weźmy dwie za ok 6 położone obok siebie, „Szczytowanie”…na skale Penis, bardzo popularna, dobrze obita i druga na sąsiedniej skałce „Bez piwka ani róż” zdecydowanie bardziej wymagająca bo obita tylko w trudności czyli dobrze mieć friendy. Czyli na starcie po cztery punkty za drogę,a za moralniejsze „Bez piwka…” plusik,dwa plusy dają minus – sorry wróć,dwa plusy to dodatkowy punkt A np. szóstkowa droga na Trzech Siostrach mimo doskonałego obicia też będzie miała plusik,bo tam jest w uj daleko
Czyli może być sytuacja że szóstka za cztery punkty, dostanie plus za moral i plus za dalekie dojście,czyli finalnie będzie pięć punktów.
A jak ktoś wahaczy moją szóstkę pod Krakowem to policzę podwójne : )
A za drogi takie jak w Płakowicach, będzie po minusiku, bo 100m od auta,a drogi po cztery, pięć wpinek
Są popularne duże skały leżące przy szlakach i takie mniej oczywiste „destynacje” Za te skałki na boku też będą plusy
Gdzie szukać dróg?
Przewodniki! Albo strona Topo Wałbrzyskiego Klubu Górskiego i Jaskiniowego, oczywiście wszystkich się nie znajdzie, nie wszystkie są dobrze opisane, ale szukać, wertować internet, inwencja – to też część zabawy, nawet na Jurze coś można znaleźć : )
No taki przy okazji kurs krajoznawczy
A jak ktoś trafi na moje drogi pod Krakowem to będzie Gamę changer ; )
* Szczytowe osiągnięcie radzieckiej techniki, nówki nie śmigane, rocznik 91
* Zestaw sprzętu asekuracyjnego
A na kolejnych kilka podpowiedzi
* pewna dość znana skała – jest kilka dróg które tak naprawdę prawdopodobnie jako jeden z pierwszy robiłem onegdaj.Teraz w nowym przewodniku tylko przy jednej jestem autorem : )To numer 6
* skała z dwiema drogami 10 minut od Szwajcarki. W sumie 10 pkt
* droga czwórkowa warta tyle co tradycyjnie piątkowa
Chcieliśmy w tym roku powspinać się w lodzie w Alpach. Po długich rozkminach postanowiliśmy pojechać kampervanem do Austrii i w Włoskie Dolomity, zwiedzić różne doliny oferujące wspinaczkę lodową.
Zaczęliśmy od Enzingerboden, miejscowości w Alpach austriackich w Wysokich Taurach. To tuż obok Grossglocknera – najwyższego szczytu Austrii. Naszym celem była Szklana Madonna WI4+. Można tu wjechać kolejką znacząco zmniejszając sobie podejście pod ścianę. Nam niestety nie udało się jej przewspinać. Za późno byliśmy pod lodem i inny zespół wspinał się już na tym klasyku. Wybraliśmy drogę obok by nie iść pod nimi.
Szklana Madonna WI4+
Chcieliśmy wrócić kolejnego dnia ale nastąpiło znaczne pogorszenie pogody – wiało tak mocno, że nie działa nawet kolej linowa.
Zamiast tego pojechaliśmy dalej, do kanionu w miejscowości Kaprun. W dobrych warunkach tworzy się tu ponad 20 jednowyciągowych dróg lodowych lub mikstowym. Zimę w tym roku mamy bardzo ciepłą, więc nie wszystko było wystarczająco wylane. Mimo to znaleźliśmy pięknie miejsce z dobrze wylanymi lodami. Powiesiliśmy wędkę by poćwiczyć trudniejsze przejścia niż zazwyczaj robimy.
Kanion KaprunKaprunOlka na Div. Falle bis 6+
Kolejnym miejscem które możemy polecić jest miejscowość Koln-Saigurn, dolina Raurisertal. Najbliższy lód znajduje się kilkanaście minut od schroniska. Do schroniska prowadzi droga, którą mogą jeździć tylko miejscowi. Zadzwoniliśmy do właściciela i tym sposobem wjechaliśmy pod samo schronisko. Już sam wjazd był atrakcją, bo jechaliśmy na sankach, które leżały na pace samochodu. Dobrze wylane i bliskie były trzy lody: Kolm Sai-Hauptfall WI4, Barbara Fall WI3 I Pinky Flink WI4. Przewspinalismy je i pojechaliśmy dalej do Mordoru.
Kolm Sai-Hauptfall WI4Szymon na Kolm Sai-HauptfallPinky Flink WI4Sztuczna ścianka przy schronisku
Mordor WI5 był chyba powodem, dla którego kręciliśmy się akurat w tym regionie. Jest to popularny 300-metrowy lód, o kilku wyciągach WI5. Mam nadzieję, że wrócimy kiedyś i go przewspinamy. Lód ten znajduje się w cyrku lodowcowym na końcu doliny, za miejscowością Bad Gastein. Już z parkingu poniżej widać piękną arenę z lodami.
Bad Gastein Ice ArenaOlka na Federweissfall WI4
Zajechaliśmy wieczorem i kolejnego dnia w ramach odpoczynku poszliśmy zobaczyć jak wygląda podejście i jakie są warunki. Wtedy też uznaliśmy, że wejdziemy na 180-metrowy Federweissfall WI4 co uczyniliśmy kolejnego dnia.
Na lodzie spotkaliśmy lokalnego wspinacza, który ostrzegł nas, że na przedostatnim wyciągu w zagłębieniu zbierają się masy śniegu. Dlatego w gorszych warunkach śniegowych trzeba uważać na lawiny. Było już tu kilka wypadków śmiertelnych.
Odnośnie Mordoru, opowiedział, że trzeba wspinać się na niego szybko. W okolicy południa zaczyna na jego górną część świecić słońce, przez co zaczyna się sypać. Warto by w południe kończyć już drogę.
Kolejne dwa dni spędziliśmy na festiwalu lodowym, który akurat odbywał się niedaleko – w Eispark Osttirol. Jest do ogródek lodowy, sztucznie nawadniany poprzez doprowadzenie rurami wody na górę kilkudziesięciometrowych skałek. Tworzą się w ten sposób drogi o urozmaiconym poziomie trudności. Zarówno dla początkujących jak i tych bardziej zaawansowanych. Eispark za drobną opłatą otwarty jak tylko warunki na to pozwalają całą zimę.
Na festiwalu można było pożyczyć sprzęt chyba wszystkich topowych marek sprzętu do wspinaczki lodowej. Tak na prawdę można by przyjechać w adidasach, wypożyczyć wszystko i się wspinać. Byli też z polskiej firmy Eliteclimb ze swoimi karbonowymi czekanami. Niesamowite jak one były lekkie. Odbyły się zawody i wieczorna impreza.
Ostatnim lodem który przewspinalismy był Belveder WI4+ w Val Travenanzes niedaleko Cortina d’Ampezzo. Dojście do niego to około 2 godziny spaceru. Stosunkowo długie podejście ale bez znacznych przewyższeń. Droga którą szliśmy była bardzo urozmaicona. Zaczynała się kominem zakończonym mikro trawersem jaskiniowym. Drugi wyciąg był łatwy dojściowy, za to dalej ściana się pionowała i droga prowadziła już na otwartej przestrzeni. Obok wisi wiele innych dróg głównie w trudnościach WI5-6.
Val TravenanzesLody w Val Travenanzes
Jeszcze jedno miejsce polecamy. Udało nam się na dwa dni wybrać do Doliny Otzal blisko Innsbrucka. Jednego dnia próbowaliśmy wejść Eisenlehnfall. Przepiękny 200metrowy lodospad WI5, z którego wycofaliśmy się z bólem serca, po tym jak uznaliśmy to za zbyt ryzykowne. Było za ciepło, a do tego słońce przez godzinę świeciło centralnie na lód, w konsekwencji czego zaczęły odpadać jego fragmenty. Podpytaliśmy lokalnego przewodnika IVBV co możemy bezpiecznie przewspinać w aktualnych, ciepłych warunkach.
Eisenlehnfall WI5Szymon na Solrinne WI5-
Tym sposobem drugiego dnia przewspinaliśmy Solrinne WI5- niedługi, dwuwyciągowy lód z krótkim podejściem i zejściem normalną drogą zaraz powyżej lodu. Obok jest drugi Hochdurenrinnele WI4 więc można spokojnie jednego dnia przejść oba.
Kita:
Zahaczyliśmy o festiwal wspinaczki lodowej Ost Tirlol, odwiedzili nas tam znajomi, jestem pod wrażeniem zaciętości Brazylijki Lígi, która przemarznięta od stóp po czubek głowy dzielnie „łoiła” coraz trudniejsze sopliska i polewy. Co do innych uczestników to festiwal okazał się być również zgrupowaniem austriackich GOPRowców, ratownicy to prawdziwi Ochotnicy. Jeżeli z równą zaciętością niosą pomoc w górach co trenują, nie powinniśmy się martwić o bezpieczeństwo w tamtym regionie. Muszę stwierdzić, że przygotowanie kondycyjne i zamiłowanie do łojenia wśród tej już bardziej doświadczonej części kadry budziło mój mały podziw i zadowolenie, rozmowom nie było końca.
Dwa dni intensywnego wspijania zaowocowały poszerzeniem siatki kontaktów a także mocnym spadkiem wydolności na następne dni.
Lígia gotowa do drogiFestiwalowy sopelek
W sumie na wyjeździe zwiedziliśmy 7 dolin i dolinek, sześć w Austrii, jedną we Włoszech. W każdej się powspinalismy z lepszym lub gorszym skutkiem. Pogoda i warunki raczej dopisywały, noce dość chłodne, dni słoneczne, śniegu było mało – podejścia relatywnie proste, zagrożenie lawinowe niewysokie. Zamarzniętego dziadostwa jak na początek sezonu wspinania lodowego było wystarczająco żeby się pobawić.
Obyło się bez większych ekscesów, tylko raz w (w Otzalu) porządnie zarobiłem lodem w cymbał. Trochę (może bardziej niż trochę) na własne życzenie.
Wniosek z tego taki, że jak stoi przed Tobą 200m bydlak i od rana Ci mówi by go nie zaczepiać to idziesz grzecznie zobaczyć czy nie ma Cię w lokalnej knajpie, a nie męczysz go przez trzy godziny aż Ci przypier…
Taka format turystyki przypadła mi do gustu, to bardzo przyjemny sposób na przepalanie diesla oraz bezproduktywne zmarnowanie kilku tygodni.
Stanowisko pierwszego dnia wspinaczkiStanowisko ostatniego dnia wspinaczki
Turcja jak wiemy z jaskiń słynie, choć my akurat tylko turystyka i wspinanie. Nie odkryję Ameryki, wspinaczka w Turcji jest the best. Góry mają zarąbiste.
Na szczęście, na ostatniej prostej przed wyjazdem, dołączyła do nas Iza, jedyna klubowiczka na tyle zdeterminowana by pieprzyć robotę, zrobić urlop, umilić sobie listopad słońcem. No i słońce było, były też przelotne opady, mały huragan itp. Na szczęście owa dynamika pogody przebiegała w zdecydowanie wyższej temperaturze, więc plan, który się kształtował już na miejscu, realizowaliśmy w stu procentach.
Podczas tego raptem tygodnia odwiedziliśmy trzy rejony wspinaczkowe, trzy starożytne ruiny miast, kanion, przereklamowaną starówkę Antalyi, no i najważniejsze, piliśmy wino na plaży pod gwiazdami ; )
Wyjazd na wspin do Turcji wyszedł super. Dawno mi się tak nie podobało i nie była to bynajmniej zasługa hotelu all inclusive ; )
Miałem pewne obawy że jadąc z Marcinem, dwa stare dziady, będziemy wyglądać jak para waginosceptyków ; ) Ale Turcja okazała się być tolerancyjnym krajem, dwa menszczyzna w jednym łóżku !Na wszelki wypadek rozdzieliliśmy, w końcu damska obsługa, która okazała się nadzwyczaj miła, nie mogła mieć wątpliwości ; )
Z trzech odwiedzonych ruin, zdecydowanie najciekawsze były te najmniej reklamowane i z najtańszym wstępem- 11ojro, tak na marginesie w Turcji za tego typu atrakcje przelicznik jest z euro, oczywiście lekko niekorzystny, miejscowi mają taniej i w własnej walucie- taka trochę komuna. Olimpos, bo o tym ,,ancient city,, mówię, właściwie jest aktualnie odkopywane, pięknie położona hellenistyczna osada. Ma niesamowity urok, wąwóz, ujście rzeki, ruiny starożytnych budowli w zielonych zagajnikach przywodzących na myśl ruiny miast Jukatanu. A jednocześnie obok rozwija się całkiem spory rejon wspinaczkowy. Przeciwieństwem Olympus, jest główna atrakcja okolicy, czyli Aspendos, z najlepiej zachowanym i bodajże największym teatrem starożytnym. Teatr, oczywiście robi wrażenie, choć tak naprawdę był w znacznym stopniu odbudowany na początku 20wieku, ale reszta, tak trochę odstaje, no jest parę budowli, które przy odrobinie wyobraźni dają skalę możliwość starożytnych budowlańców – np. ruiny akweduktu, ale za 15 euro to i tak lipa w porównaniu do Perge, to było miasto! Pomyśleć że nasi przodkowie w tym czasie zamieszkiwali głównie ziemianki, a tam… W Perge zachowały się (odkopano) dwie dwupasmowe aleje, poprzecznie łączące wjazdy do miasta, środkiem rozdzielającym jezdnie płynęły strumyki, ujęte w kaskady, była zieleń, fontanny, a całość założenia miejskiego jest większa niż Krakowska starówka, a dochodzi jeszcze górne miasto-Akropol, którego nie zdążyliśmy zobaczyć bo nam furtki zamykali.
Samo wspinanie. Większość przylatuje, jedzie do wiochy Geyikabiri i tam zostaje. Tysiąc dróg, właściwie dostępnych z buta wystarczy na kilka wyjazdów ; ) Ale realnie, z mojej skromnej kwerendy, żeby tam poczuć radość wspinania to trzeba poruszać się zdecydowanie powyżej stopnia 6! Dodatkowo, nie wiem czy to ma związek, ale rejon był od początku eksplorowany głównie przez wspinaczy niemieckojęzycznych i wyceny są tam harde, to nie jakieś wakacyjne Leonidio czy Kalymnos, można się zdziwić. Drogi miejscowych zawodników wydają się łatwiejsze. A sama Antalya? No nie jest źle, całkiem nowoczesne miasto, ba komunikacyjnie lepiej niż Wrocek- sorry wróć, każde miasto które znam jest lepsze niż Wrocek ; ) Z hotelu z którego startowaliśmy, do Geyikabiri mieliśmy od 20 do 25 minut autem, a było to hotel przy nadmorskiej promenadzie. Dodatkowo widok,nasza dzielnica była jak Kościelisko nad morzem, w tle wyrastały takie ala Tatry Zachodnie. Ale, te tutejsze Tatry zachodnie, mają więcej Giewontów ; ) A w promieniu 40 km od miasta jest nawet trzytysięcznik.
Tamtejsze budki telefoniczneListopadowe morzeSarkofag jakiegoś ważniakaZabytki – nudaRzymski mostekWiocha jak w Podkarpackiem ale w tle ładniejsze góryHadrian Gate – w sumie lipaImpreza z kotemJedziemy się wspinać, małe zakupy na roguCiepłe skałyIza gdzieś tam na górze
Cześć! Nie mogliście uczestniczyć w spotkaniu informacyjnym w sprawie kursu? Nic straconego! Przyjdźcie na pierwszy wykład do siedziby naszego klubu (góralska 38 – od tyłu kamienicy) już w najbliższy wtorek (05.03) na godzinę 19:00 lub napisz już dziś na sgw@sgw.wroc.pl po więcej informacji. Do zobaczenia!
Szczęśliwy zbieg dni wolnych od pracy oraz weekendów doprowadził do tego, że przy niewielkim nadwyrężeniu tegorocznego urlopu, można na majówkę było mieć aż 9 dni wolnego. Fakt ten w połączeniu z raczej mieszaną pogodą okresu przejściowego w polskich górach, zachęcał do dalszych wyjazdów i w ten sposób, niejako na ostatnią chwilę powstał pomysł wyjazdu do Triestu. Co prawda początkowo miała to być Słowenia i Kačna Jama, jednak przygotowanie wyjazdu i zdobycie koniecznych pozwoleń okazały się zabiegiem wymagającym więcej przygotowań, więc pozostało odłożyć pomysł na przyszłość i jak najlepiej wykorzystać długi weekend.
Ostatecznie zebrała się nas piątka. Z klubowego magazynu wzięliśmy liny, wybraliśmy miejsce noclegowe w okolicach Triestu oraz dzięki pomocy klubowego kolegi Olgierda zdobyliśmy opisy kilku jaskiń. Opóźniający się koniec pracy sprawił, że jeszcze lekko zmęczeni, po kilku intensywnych dniach wyruszyliśmy dopiero w poniedziałkowe południe, po szybkim pakowaniu tj. wywróceniu mieszkania do góry nogami. Jak się okazuje klubowy sprzęt, szpej osobisty oraz świeżo przywieziony szpej z pracy dwóch osób to trochę dużo na 40 m2 mieszkania. Z racji, że wyjazd miał być zupełnie luźnym wypoczynkiem, plan dotarcia na miejsce zakładał jazdę bocznymi drogami i zatrzymywanie się gdy napotkamy na drodze coś ciekawego. Docelowo, do Triestu mieliśmy przybyć wtorkowym wieczorem.
Pierwszy nocleg wypadł na kempingu w parku Alp Wapiennych. Niestety pogoda nie zachęcała w żaden sposób do pieszych wycieczek, więc jedyną i nie najgorszą rozrywką było szybkie wykańczanie procentowych zapasów wywiezionych z Polski i słuchanie off roadowych przygód Krzyśka, który po pomyleniu kempingów usiłował przedostać się do nas drogą gruntową. Następnego dnia, ruszyliśmy w kierunku Triestu jednak z zamiarem przejechania przez Triglavski Park i ogromną nadzieją, że może tam przestanie na chwilę padać. Ulewa w rzeczy samej zakończyła się tu po przekroczeniu granicy Słowenii, w związku z czym co chwilę zatrzymywaliśmy się na podziwianie widoków, a nawet podeszliśmy pod wodospad Boka.
Następny dzień zaczęliśmy od spokojnego śniadania, naprawy błotnika w golfie po spotkaniu z kempingowym płotkiem i wybraniu celu dnia. Padło na Grotta Noe, jaskinię z otworem dość sporych rozmiarów i około 60 metrowym wolnym zjazdem. Spakowaliśmy dwa komplety lin dla szybszego wychodzenia i udaliśmy się na miejsce. Okazało się, że otwór znajduje tuż przy ścieżce i już stojąc przy “otworze” robiło na nas spore wrażenie, jednak sama zabawa zaczęła się przy zjeździe. Nie chodzi nawet o 60 m zjazdu, bo nie jest to piorunująca wysokość, ale o kubaturę która otwiera się zaraz po pokonaniu ostatniej przepinki i rozpoczęciu zjazdu. Dość szybko dostajemy się całym zespołem na dno studni i rozpoczynamy zwiedzanie poziomych ciągów, które ku naszemu zaskoczeniu, swoimi rozmiarami oraz szatą naciekową sprawiają, że sam zjazd schodzi na drugie miejsce jeżeli chodzi o wrażenia z wyjścia. Pomimo ogromnych rozmiarów sal oraz obowiązkowej sesji fotograficznej sama jaskinia nie zajmuje nam zbyt wiele czasu, a wychodzenie przechodzi wyjątkowo sprawnie więc na górze pojawiamy się w porze obiadowej, co skutkuje prostą decyzją o znalezieniu dobrej pizzerii oraz plaży.
Na następny dzień wybieramy jaskinię Abisso Martel. Zanim wyjechaliśmy porozmawialiśmy z gospodarzami o wejściu do jaskini (której otwór, znajduje się na kempingu!), z rozmowy dowiedzieliśmy się, że klucze są dostępne w recepcji i wystarczy zostawić jakiś zastaw, dodatkowo dowiedzieliśmy się, że przez incydent na linii golf-płotek Krzysiek został nazwany przez gospodarza ‘’Chico brum brum’’. No, może nie do końca było to brum brum, a próby naśladowania przez gospodarza konającego tłumika (który zresztą dokończył żywota w połowie drogi powrotnej), ale ciężko ten dźwięk zapisać. Szybko worujemy liny i jedziemy na zaznaczone współrzędne. Jaskinia jak się okazało położona jest u podnóża nasypu drogowego, w związku z czym przebraliśmy się już przy samochodach. W kombinezonach, z dwoma worami pod ręką przeszliśmy piorunujące 100 m, żeby po chwili zacząć już poręczować wąski, trochę ‘’pajęczo-komarzy’’ wlot, który całe szczęście rozszerzył się już po kilku pierwszych metrach tworząc wyjątkowo przyjemną studnię i kilkanaście przepinek, później całą piątką spotkamy się już na dole. Stamtąd zdecydowaliśmy się iść w poziome ciągi jaskini, partie z bogatą szatą naciekową, paroma przewężeniami i jednym zaciskiem, który okazał się być zaskakująco przyjemniejszy do pokonania w górę niż w dół. Na górze pojawiamy się równie wcześnie co poprzedniego dnia, a dodatkowo wita nas włoski upał co wpływa na decyzję odnośnie reszty dnia – plaża, kąpiel, pizza i prosecco, które pijemy nad morzem jakąś godzinę od wyjścia z jaskini, dyskutując o dość wyraźnych różnicach w porównaniu do akcji jaskiniowych w Tatrach.
Następny dzień będący ostatnim dniem pobytu przeznaczamy na “jaskinię kempingową” do której wlotu mamy z naszych namiotów jakieś 20 metrów. Mi osobiście ta jaskinia podobała się najbardziej, a zwłaszcza konieczność wykonania kilku sporych wahadeł i pomimo początkowych problemów ze znalezieniem odpowiedniego okna do którego należało się dostać, ponownie szata naciekowa oraz przestrzenie sal i studni pozostawiają miłe wrażenie, potęgowane przez świadomość, że zaraz nad nami znajduje się kemping przez który przewija się całkiem sporo ludzi. Jeszcze tego samego wieczoru pakujemy się, żeby zaoszczędzić czas na następny dzień, na który zaplanowaliśmy jaskinię Postojną. Kemping opuszczamy przed 9-tą, zapowiadamy się na następny rok i jeszcze na sam koniec poznajemy trójkę włoskich grotołazów, którzy właśnie szykowali się do wejścia do jaskini Po krótkiej rozmowie wymieniamy się kontaktami i ruszamy do Słowenii.
Postojna Jama robi kolosalne wrażenie. Szata naciekowa, rozmiary nacieków, oświetlenie sal, natomiast osobiście – nie wiem czy to przez fakt tłumów ludzi, czy jeżdżenia kolejką po jaskini, pomimo niesamowitych walorów estetycznych wiem, że byłem tam ostatni raz. Tego samego natomiast nie powiem o muzeum krasu, gdzie spędziłem dobrze ponad godzinę i wydaje mi się, że dalej nie zobaczyłem wszystkiego.
Odwiedzone przez nas okolice uznaję za idealne miejsce na luźny majówkowy wyjazd i dobrym pomysłem będzie powtórzyć to za rok, tym razem z trochę obszerniejszym i dopracowanym planem i oby w większym gronie. Nudzić się tam ciężko, jest to w końcu ‘’jaskiniowy fast food’’ położony nad morzem, a ceny nie odbiegają znacznie od polskich i mimo, że życiowych rekordów nikt tam nie pobije, to na majówkę jest w sam raz.
W wyjeździe udział wzięli: Andrzej, Monika, Michał, Krzysiek, Iza
Marek Freus Skołowany tegorocznym upalnym latem, tkwiąc w jakimś zawieszeniu i marazmie dałem się namówić Szymonowi Kicie na wyjazd w Tatry, oczywiście na wspinanie. Przekonał mnie swoim zapałem i zaimponował determinacją (patrz akcja na Kieżmarskim 😉 ). Za bazę zrobiliśmy sobie Stary Smokowiec, bo tak centralnie pod Słowackimi Tatrami, plan zaś był elastyczny, czyli się zobaczy. Pojechaliśmy na noc, poszło sprawnie, jeszcze zdążyliśmy zamknąć pobliskie knajpy. Ranek jak to ranek…Było gorąco, kisiło, zapowiadano popołudniowe burze. Świadomy ryzyka późnych wyjść w góry zaproponowałem wycieczkę wspinaczkową na Derevnik – czyli takie Słowackie skałki koło Spiskiego Hradu. Byłem tam pierwszy raz (znaczy w tych skałkach). Fajne, ubezpieczone gęsto jak na naszej Jurze skały zbudowane z wapieni trawertynowych, przyjemne drogi. Oczywiście jechać na Słowację by wspinać się na Derevniku to głupi pomysł, to raczej takie coś przy okazji.
Kolejny dzień po zalosowaniu opcji, poszliśmy do doliny Złomisk. Ładna okolica, zachwalane powszechnie lite granity Małego Oszarpańca i klasyk czyli droga Pliska z opcją do topu. Byliśmy tam sami, cisza, spokój, rewelacja. No a dróżka? Piękna! No i jedno miejsce, niby koło sześć, ale można się zdziwić! Tuż pod szczytem postraszyło nas grzmotem i paroma kroplami deszczu, bez zaliczenia wierzchołka zrobiliśmy zjazdy i galopkiem z wywieszonym ozorem do Popradzkigo na piwo. Tutaj uwaga, nie są to duże przebiegi, Tatry to relatywnie małe góry, ale mnie to już wykańcza, stawy, biodra, kolana, no dziad jestem. Trzy godz podejście, dwie wspinanie i kolejne dwie zejście! Na szczęście z przystankiem u ,,wodopoju”. Ten asfalt do schroniska może dać w kość!
Zacięcie na Plškova CestaKończysta w chmurach
Trzeci dzień, świadomie by ograniczyć deptanie, wybralismy Mekkę ,,sportowych” wspinaczek czyli Osterwę. Ale nie poszliśmy na łatwiznę 😉 Wybór padł na kolejnego klasyka co by było bardziej przygodowo i szkoleniowo – Kralina – Pawliczka albo Prawiczka- Króliczka czy jakoś tak :)). No ładny parch- taki wzorcowy. Tak skończyliśmy nasz wypad w Tatry.
Na OsterwieOstatni wyciąg Kraliczka – Prawniczka :)))
„Jako, że Marek czuł się pewnie przy wspinaniu mogłem na spokojnie delektować się dymem papierosowym przy milczącej zgodzie prowadzącego wyciąg”
Tydzień temu w Tatrach Skowron mówił o wspinaniu. Nigdy jeszcze się nie wspinałam w Tatrach. I tak się napaliłam, że też chcę, że jeszcze na bazie pytałam Kitę czy nie chce pojechać. Po ostrych negocjacjach ile dni i które, pojechaliśmy na kolejny weekend.
Pierwszego dnia zrobiliśmy Filar Staszla – wejście na Zadni Granat – „prawdopodobnie najciekawsza droga Granatów dla początkujących wspinaczy”. Idealnie. To chyba my. Klasyka. Wycena na V. Brzmi na łatwe. Ale z z plecakami i w większości na asekuracji własnej (przy trudnych miejscach były jakieś stare zardzewiałe haki, nawet parę plakietek było).
Związaliśmy się z Szymonem liną. Lubię ten moment. Taki… Powierzania troszkę życia komuś. Czasem robię to zupełnie bezrefleksyjnie, przecież tyle razy i z tyloma ludźmi już się wiązałam. A czasem, jak tym razem, z dużą domieszką ekscytacji. W końcu to Tatrzński Klasyk!
Cała droga piękna. Dla nas akurat. Technicznie łatwa, przygodowa. Taka z uśmiechem. Widoki cudne. Cały czas w dole majaczyły się Czarny i Zmarzły Staw Gąsienicowy. Tylko gdzieś tam się chmurzyska zebrały i straszyło załamaniem pogody. A ja nadal lekko schizuje przed burzą w górach.
Niedziela była dniem restowym… Koledzy uczą mnie odpoczywać. I to odpoczywać w górach… I to nawet czasem jest przyjemne. O dziwo! 😊)) spacer, sauna, zakupy i wieczorne dłuuuuuuuugie pakowanie.
Kolejny dzień. Prawy Puškáš – Klasyk na Kieżmarski Szczyt. Miał być Lewy Puškáš – łatwiejszy… ale skoro Filar Staszla poszedł nam nieźle…
Druga droga technicznie nadal nietrudna, nadal V. Ale dłuższa. Znacznie. 450 metrów wspinania. 11 wyciągów. Łatwa… owszem. Dla zgranego zespołu. Trzeba umieć szybko czytać drogę, osadzać punkty i robić stanowiska. Mniej się zastanawiać po drodze, a było pare takich miejsc, gdzie stałam chwilę za długo i serducho zabiło jakby szybciej.
Skończyliśmy drogę.. już po zmroku. Pięknie było wokół. Kontury gór, światełka na szczycie Łomnicy, oświetlone miasteczko na dole. Przegadaliśmy, że schodzenie w środku nocy mało nas bawi. I tak oto przekiblowaliśmy pod szczytem.
Ze szczytu przyglądaliśmy się innym wierzchołkom w okolicy. Tam można wejść! Tam pójść! Chcieliśmy jeszcze przejść grań Wideł i zjechać z Łomnicy. Ale to kiedy indziej. Czasowo byśmy się nie wyrobili.
Ponoć to dobrze gdy pozostaje niedosyt… czy ja wiem… Wróciliśmy z masą pomysłów na kolejne wycieczki i kolejne wspinania 😊
Pod koniec maja 2022 r. odbyła się nietypowa, kursowa wycieczka w Tatry. Zazwyczaj kursanci mają możliwość wyjazdu do jaskiń w Tatrach w czasie dwóch obozów – letniego i zimowego. Tak było i u nas. Jednak pandemia negatywnie dotknęła nasz kurs i większości kursantów brakowało przejść jaskiniowych. Poza tym, najlepsze warunki do egzaminu są na bazie w Witowie: kursanci i egzaminatorzy są zamknięci w domu bez możliwości ucieczki. Do tego brak internetu sprawia, że można polegać tylko na swojej wiedzy.
Dlatego plan był taki, żeby w sobotę zrobić wyjście do jaskini, a w niedzielę zdawać/zdać 🙂 egzamin.
Obozy odbywają się latem i zimą nie bez powodu: warunki panujące w tym czasie pozwalają na zwiedzanie wielu, różnych jaskiń. Pod koniec maja znaczna część udostępnionych jaskiń jest niedostępna ze względu na wysoki poziom wody, a w niektórych z nich zaczyna padać jaskiniowy deszcz. Ponadto większość typowych jaskiń kursowych była już zwiedzana przez kursantów.
Okazało się, że idealną jaskinią jest jaskinia Czarna. Jest dość sucha i posiada kilka sposobów przejścia, więc zawsze można znaleźć coś nowego. Dodatkowo, symbolicznym jest zakończenie kursu taternictwa w jaskini, która była eksplorowana przez nasz klub w 1961 roku.
Czarna Jaskinia ma kilka otworów: trzy po południowo-zachodniej stronie góry, jedno po stronie północno-wschodniej. Z obu stron liczne korytarze prowadzą do Szmaragdowego jeziorka.
Jedną z popularnych tras jest przejście przez całą jaskinię od wyjścia południowego do północnego, tzw. trawers Czarną. Jednoczesna obecność wystarczającej liczby kursantów i instruktorów umożliwia jednoczesne przejście jaskini z obu stron.
Jedna ekipa idzie od wejścia północnego, druga od południowego, spotykają się nad Szmaragdowym jeziorkiem, gratulują sobie, że nie zgubili się w ciemnej jaskini i wychodzą drugą stroną po zaporęczowanych już linach. Ważnym elementem planu działania jest odpowiednie zaplanowanie czasu, aby nie trzeba było zbyt długo czekać na przyjazną ekipę. Dodatkowo ustalony był czas powrotu: jeśli z jakiegoś powodu spotkanie nie odbędzie się przed wyznaczoną godziną, grupa wraca. Zamiast trawersu, zrobilibyśmy wtedy też fajną akcję ale tylko do jeziorka.
Takie trawersy mają interesujący aspekt. Ponieważ wychodzisz z jaskini innym wyjściem niż to, którym wszedłeś do niej, przy wyjściu masz tylko to, co niosłeś przez cały trawers. Jeśli chcesz wrócić do bazy w butach i spodniach, noś to wszystko ze sobą. Ja wybrałem tylko buty, bez spodni jakoś można sobie poradzić, bo w nocy niewiele widać. Jednocześnie w drodze powrotnej trafia się na plecaki drugiej drużyny. Możesz poprosić o schowanie w nich wcześniej kanapek, tak aby czekały na Ciebie, gdy wyjdziesz 🙂
Nasza ekipa szła od strony północnego wejścia (nr 3), musiała wyjść nieco wcześniej, aby dotrzeć na miejsce spotkania o tej samej porze. Dojście do jaskini jest bliskie, ale wymaga dość stromego podejścia na Adamicę. Jednak zainspirowani przykładem naszego niesamowitego sportowca Piotra, szybko i prawie bez przekleństw wdrapaliśmy się na polanę Upłaz. Po przejściu tej polany dotarliśmy do niewielkiej wnęki w skałach, gdzie wygodnie można przebrać się w kombinezony i zostawić rzeczy. Potem pojawiła się lina do wspinaczki i wejście do jaskini.
W Jaskini Czarnej zawsze imponowały mi duże sale i nacieki, a zwłaszcza biały `twaróg` na ścianach za Brązowym Progiem. Jedną z takich sal jest Sala św. Bernarda tuż po zjeździe z góry. Olbrzymia komnata z ogromnym tunelem Colorado (który zaskakująco szybko kończy się ślepym zaułkiem).
Charakterystyczną cechą jaskini jest również to, że na prawie każdej trasie masz wspinaczkę: z liną i asekuracją lub po prostu zapieraczką.
W kilku miejscach jaskinia ma liczne korytarze i łatwo się zgubić, mając tylko szkic techniczny. W tym miejscu pomógł nam tekstowy opis jaskini, do którego wcześniej podchodziłem dość sceptycznie.
Spotkanie nad jeziorem odbyło się zgodnie z planem. Drugi zespół szedł jednak trochę wolniej i dał nam nieco ponad godzinę na podziwianie piękną hali i wysłuchanie historyjek doświadczonych grotołazów.
Za głównym wyjściem jest dość strome zejście. I o ile zimą śnieg pozwala na zejście w pozycji niemal siedzącej na śniegu, o tyle latem trasa ta wymaga koncentracji i wysiłku. I butów, które trzeba było w workach ciągnąć przez całą jaskinię.
Wracaliśmy już po ciemku, więc nikt z odwiedzających park nie spotkał osób w butach, piżamach i kaskach z czołówką 🙂
To był mój czwarty raz w Czarnej. Czy widziałem już wszystko? Oczywiście, że nie, chciałbym kiedyś wrócić, posiadając już kartę taternika i pochodzić licznymi partiami. Zwłaszcza, że jak mówią, w jaskini mogą być jeszcze nowe, nieodkryte miejsca.
W zeszły weekend wybraliśmy sie w trójkę do jaskini Czarnej. Była to zdecydowanie akcja turystyczna 🙃Zwiedziliśmy partie III Komina i Partie Tehuby. Najbardziej interesowały nas partie za Rurą za Kredensem.
Pogoda na szczęście dopisała. Na podejściu było cieplutko, ale nie gorąco, a po wyjściu z dziury słońce tak pięknie świeciło, że zasiedzieliśmy się dłuższą chwilę zanim zaczęliśmy schodzić.