Alpejska turystyka wspinaczki lodowej

Dodał Aleksandra Kita, 16 lutego 2025 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy
Alpejska turystyka wspinaczki lodowej

Ola:

Chcieliśmy w tym roku powspinać się w lodzie w Alpach. Po długich rozkminach postanowiliśmy pojechać kampervanem do Austrii i w Włoskie Dolomity, zwiedzić różne doliny oferujące wspinaczkę lodową. 

Zaczęliśmy od Enzingerboden, miejscowości w Alpach austriackich w Wysokich Taurach. To tuż obok Grossglocknera – najwyższego szczytu Austrii. Naszym celem była Szklana Madonna WI4+. Można tu wjechać kolejką znacząco zmniejszając sobie podejście pod ścianę. Nam niestety nie udało się jej przewspinać. Za późno byliśmy pod lodem i inny zespół wspinał się już na tym klasyku. Wybraliśmy drogę obok by nie iść pod nimi. 

Chcieliśmy wrócić kolejnego dnia ale nastąpiło znaczne pogorszenie pogody – wiało tak mocno, że nie działa nawet kolej linowa.

Zamiast tego pojechaliśmy dalej, do kanionu w miejscowości Kaprun. W dobrych warunkach tworzy się tu ponad 20 jednowyciągowych dróg lodowych lub mikstowym. Zimę w tym roku mamy bardzo ciepłą, więc nie wszystko było wystarczająco wylane. Mimo to znaleźliśmy pięknie miejsce z dobrze wylanymi lodami. Powiesiliśmy wędkę by poćwiczyć trudniejsze przejścia niż zazwyczaj robimy.

Kolejnym miejscem które możemy polecić jest miejscowość Koln-Saigurn, dolina Raurisertal. Najbliższy lód znajduje się kilkanaście minut od schroniska. Do schroniska prowadzi droga, którą mogą jeździć tylko miejscowi. Zadzwoniliśmy do właściciela i tym sposobem wjechaliśmy pod samo schronisko. Już sam wjazd był atrakcją, bo jechaliśmy na sankach, które leżały na pace samochodu. Dobrze wylane i bliskie były trzy lody: Kolm Sai-Hauptfall WI4, Barbara Fall WI3 I Pinky Flink WI4. Przewspinalismy je i pojechaliśmy dalej do Mordoru. 

Mordor WI5 był chyba powodem, dla którego kręciliśmy się akurat w tym regionie. Jest to popularny 300-metrowy lód, o kilku wyciągach WI5. Mam nadzieję, że wrócimy kiedyś i go przewspinamy. Lód ten znajduje się w cyrku lodowcowym na końcu doliny, za miejscowością Bad Gastein. Już z parkingu poniżej widać piękną arenę z lodami. 

Zajechaliśmy wieczorem i kolejnego dnia w ramach odpoczynku poszliśmy zobaczyć jak wygląda podejście i jakie są warunki. Wtedy też uznaliśmy, że wejdziemy na 180-metrowy Federweissfall WI4 co uczyniliśmy kolejnego dnia. 

Na lodzie spotkaliśmy lokalnego wspinacza, który ostrzegł nas, że na przedostatnim wyciągu w zagłębieniu zbierają się masy śniegu. Dlatego w gorszych warunkach śniegowych trzeba uważać na lawiny. Było już tu kilka wypadków śmiertelnych.

Odnośnie Mordoru, opowiedział, że trzeba wspinać się na niego szybko. W okolicy południa zaczyna na jego górną część świecić słońce, przez co zaczyna się sypać. Warto by w południe kończyć już drogę. 

Kolejne dwa dni spędziliśmy na festiwalu lodowym, który akurat odbywał się niedaleko – w Eispark Osttirol. Jest do ogródek lodowy, sztucznie nawadniany poprzez doprowadzenie rurami wody na górę kilkudziesięciometrowych skałek. Tworzą się w ten sposób drogi o urozmaiconym poziomie trudności. Zarówno dla początkujących jak i tych bardziej zaawansowanych. Eispark za drobną opłatą otwarty jak tylko warunki na to pozwalają całą zimę. 

Na festiwalu można było pożyczyć sprzęt chyba wszystkich topowych marek sprzętu do wspinaczki lodowej. Tak na prawdę można by przyjechać w adidasach, wypożyczyć wszystko i się wspinać. Byli też z polskiej firmy Eliteclimb ze swoimi karbonowymi czekanami. Niesamowite jak one były lekkie. Odbyły się zawody i wieczorna impreza. 

Ostatnim lodem który przewspinalismy był Belveder WI4+ w Val Travenanzes niedaleko Cortina d’Ampezzo. Dojście do niego to około 2 godziny spaceru. Stosunkowo długie podejście ale bez znacznych przewyższeń. Droga którą szliśmy była bardzo urozmaicona. Zaczynała się kominem zakończonym mikro trawersem jaskiniowym. Drugi wyciąg był łatwy dojściowy, za to dalej ściana się pionowała i droga prowadziła już na otwartej przestrzeni. Obok wisi wiele innych dróg głównie w trudnościach WI5-6.

Jeszcze jedno miejsce polecamy. Udało nam się na dwa dni wybrać do Doliny Otzal blisko Innsbrucka. Jednego dnia próbowaliśmy wejść Eisenlehnfall. Przepiękny 200metrowy lodospad WI5, z którego wycofaliśmy się z bólem serca, po tym jak uznaliśmy to za zbyt ryzykowne. Było za ciepło, a do tego słońce przez godzinę świeciło centralnie na lód, w konsekwencji czego zaczęły odpadać jego fragmenty. Podpytaliśmy lokalnego przewodnika IVBV co możemy bezpiecznie przewspinać w aktualnych, ciepłych warunkach. 

Tym sposobem drugiego dnia przewspinaliśmy Solrinne WI5- niedługi, dwuwyciągowy lód z krótkim podejściem i zejściem normalną drogą zaraz powyżej lodu. Obok jest drugi Hochdurenrinnele WI4 więc można spokojnie jednego dnia przejść oba. 

Kita:

Zahaczyliśmy o festiwal wspinaczki lodowej Ost Tirlol, odwiedzili nas tam znajomi, jestem pod wrażeniem zaciętości Brazylijki Lígi, która przemarznięta od stóp po czubek głowy dzielnie „łoiła” coraz trudniejsze sopliska i polewy. Co do innych uczestników to festiwal okazał się być również zgrupowaniem austriackich GOPRowców, ratownicy to prawdziwi Ochotnicy. Jeżeli z równą zaciętością niosą pomoc w górach co trenują, nie powinniśmy się martwić o bezpieczeństwo w tamtym regionie. Muszę stwierdzić, że przygotowanie kondycyjne i zamiłowanie do łojenia wśród tej już bardziej doświadczonej części kadry budziło mój mały podziw i zadowolenie, rozmowom nie było końca.

Dwa dni intensywnego wspijania zaowocowały poszerzeniem siatki kontaktów a także mocnym spadkiem wydolności na następne dni.

W sumie na wyjeździe zwiedziliśmy 7 dolin i dolinek, sześć w Austrii, jedną we Włoszech. W każdej się powspinalismy z lepszym lub gorszym skutkiem. Pogoda i warunki raczej dopisywały, noce dość chłodne, dni słoneczne, śniegu było mało – podejścia relatywnie proste, zagrożenie lawinowe niewysokie. Zamarzniętego dziadostwa jak na początek sezonu wspinania lodowego było wystarczająco żeby się pobawić. 

Obyło się bez większych ekscesów, tylko raz w (w Otzalu) porządnie zarobiłem lodem w cymbał. Trochę (może bardziej niż trochę) na własne życzenie.

Wniosek z tego taki, że jak stoi przed Tobą 200m bydlak i od rana Ci mówi by go nie zaczepiać to idziesz grzecznie zobaczyć czy nie ma Cię w lokalnej knajpie, a nie męczysz go przez trzy godziny aż Ci przypier…

Taka format turystyki przypadła mi do gustu, to bardzo przyjemny sposób na przepalanie diesla oraz bezproduktywne zmarnowanie kilku tygodni.

Wspinaczka w Turcji oczami tetryka – super skały, znośne żarcie, przyjaźni tubylcy

Dodał Aleksandra Kita, 9 grudnia 2024 Kategorie: Aktualności, Bez kategorii, Działalność zagraniczna, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy
Wspinaczka w Turcji oczami tetryka – super skały, znośne żarcie, przyjaźni tubylcy

Marek Freus:

Turcja jak wiemy z jaskiń słynie, choć my akurat tylko turystyka i wspinanie. Nie odkryję Ameryki, wspinaczka w Turcji jest the best. Góry mają zarąbiste.

Na szczęście, na ostatniej prostej przed wyjazdem, dołączyła do nas Iza, jedyna klubowiczka na tyle zdeterminowana by pieprzyć robotę, zrobić urlop, umilić sobie listopad słońcem. No i słońce było, były też przelotne opady, mały huragan itp. Na szczęście owa dynamika pogody przebiegała w zdecydowanie wyższej temperaturze, więc plan, który się kształtował już na miejscu, realizowaliśmy w stu procentach.

Podczas tego raptem tygodnia odwiedziliśmy trzy rejony wspinaczkowe, trzy starożytne ruiny miast, kanion, przereklamowaną starówkę Antalyi, no i najważniejsze, piliśmy wino na plaży pod gwiazdami ; )

Wyjazd na wspin do Turcji wyszedł super. Dawno mi się tak nie podobało i nie była to bynajmniej zasługa hotelu all inclusive ; )

Miałem pewne obawy że jadąc z Marcinem, dwa stare dziady, będziemy wyglądać jak para waginosceptyków ; ) Ale Turcja okazała się być tolerancyjnym krajem, dwa menszczyzna w jednym łóżku !Na wszelki wypadek rozdzieliliśmy, w końcu damska obsługa, która okazała się nadzwyczaj miła, nie mogła mieć wątpliwości ; )

Z trzech odwiedzonych ruin, zdecydowanie najciekawsze były te najmniej reklamowane i z najtańszym wstępem- 11ojro, tak na marginesie w Turcji za tego typu atrakcje przelicznik jest z euro, oczywiście lekko niekorzystny, miejscowi mają taniej i w własnej walucie- taka trochę komuna. Olimpos, bo o tym ,,ancient city,, mówię, właściwie jest aktualnie odkopywane, pięknie położona hellenistyczna osada. Ma niesamowity urok, wąwóz, ujście rzeki, ruiny starożytnych budowli w zielonych zagajnikach przywodzących na myśl ruiny miast Jukatanu. A jednocześnie obok rozwija się całkiem spory rejon wspinaczkowy. Przeciwieństwem Olympus, jest główna atrakcja okolicy, czyli Aspendos, z najlepiej zachowanym i bodajże największym teatrem starożytnym. Teatr, oczywiście robi wrażenie, choć tak naprawdę był w znacznym stopniu odbudowany na początku 20wieku, ale reszta, tak trochę odstaje, no jest parę budowli, które przy odrobinie wyobraźni dają skalę możliwość starożytnych budowlańców – np. ruiny akweduktu, ale za 15 euro to i tak lipa w porównaniu do Perge, to było miasto! Pomyśleć że nasi przodkowie w tym czasie zamieszkiwali głównie ziemianki, a tam…
W Perge zachowały się (odkopano) dwie dwupasmowe aleje, poprzecznie łączące wjazdy do miasta, środkiem rozdzielającym jezdnie płynęły strumyki, ujęte w kaskady, była zieleń, fontanny, a całość założenia miejskiego jest większa niż Krakowska starówka, a dochodzi jeszcze górne miasto-Akropol, którego nie zdążyliśmy zobaczyć bo nam furtki zamykali.

Samo wspinanie. Większość przylatuje, jedzie do wiochy Geyikabiri i tam zostaje. Tysiąc dróg, właściwie dostępnych z buta wystarczy na kilka wyjazdów ; ) Ale realnie, z mojej skromnej kwerendy, żeby tam poczuć radość wspinania to trzeba poruszać się zdecydowanie powyżej stopnia 6! Dodatkowo, nie wiem czy to ma związek, ale rejon był od początku eksplorowany głównie przez wspinaczy niemieckojęzycznych i wyceny są tam harde, to nie jakieś wakacyjne Leonidio czy Kalymnos, można się zdziwić. Drogi miejscowych zawodników wydają się łatwiejsze. A sama Antalya? No nie jest źle, całkiem nowoczesne miasto, ba komunikacyjnie lepiej niż Wrocek- sorry wróć, każde miasto które znam jest lepsze niż Wrocek ; ) Z hotelu z którego startowaliśmy, do Geyikabiri mieliśmy od 20 do 25 minut autem, a było to hotel przy nadmorskiej promenadzie. Dodatkowo widok,nasza dzielnica była jak Kościelisko nad morzem, w tle wyrastały takie ala Tatry Zachodnie. Ale, te tutejsze Tatry zachodnie, mają więcej Giewontów ; ) A w promieniu 40 km od miasta jest nawet trzytysięcznik.

Zdjęcia Marka i Izy

Majówka 2023

Dodał Aleksandra Kita, 22 maja 2023 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
Majówka 2023

Szczęśliwy zbieg dni wolnych od pracy oraz weekendów doprowadził do tego, że przy niewielkim nadwyrężeniu tegorocznego urlopu, można na majówkę było mieć aż 9 dni wolnego. Fakt ten w połączeniu z raczej mieszaną pogodą okresu przejściowego w polskich górach, zachęcał do dalszych wyjazdów i w ten sposób, niejako na ostatnią chwilę powstał pomysł wyjazdu do Triestu. Co prawda początkowo miała to być Słowenia i Kačna Jama, jednak przygotowanie wyjazdu i zdobycie koniecznych pozwoleń okazały się zabiegiem wymagającym więcej przygotowań, więc pozostało odłożyć pomysł na przyszłość i jak najlepiej wykorzystać długi weekend.


Ostatecznie zebrała się nas piątka. Z klubowego magazynu wzięliśmy liny, wybraliśmy miejsce noclegowe w okolicach Triestu oraz dzięki pomocy klubowego kolegi Olgierda zdobyliśmy opisy kilku jaskiń. Opóźniający się koniec pracy sprawił, że jeszcze lekko zmęczeni, po kilku intensywnych dniach wyruszyliśmy dopiero w poniedziałkowe południe, po szybkim pakowaniu tj. wywróceniu mieszkania do góry nogami. Jak się okazuje klubowy sprzęt, szpej osobisty oraz świeżo przywieziony szpej z pracy dwóch osób to trochę dużo na 40 m2 mieszkania. Z racji, że wyjazd miał być zupełnie luźnym wypoczynkiem, plan dotarcia na miejsce zakładał jazdę bocznymi drogami i zatrzymywanie się gdy napotkamy na drodze coś ciekawego. Docelowo, do Triestu mieliśmy przybyć wtorkowym wieczorem. 

Pierwszy nocleg wypadł na kempingu w parku Alp Wapiennych. Niestety pogoda nie zachęcała w żaden sposób do pieszych wycieczek, więc jedyną i nie najgorszą rozrywką było szybkie wykańczanie procentowych zapasów wywiezionych z Polski i słuchanie off roadowych przygód Krzyśka, który po pomyleniu kempingów usiłował przedostać się do nas drogą gruntową. Następnego dnia, ruszyliśmy w kierunku Triestu jednak z zamiarem przejechania przez Triglavski Park i ogromną nadzieją, że może tam przestanie na chwilę padać. Ulewa w rzeczy samej zakończyła się tu po przekroczeniu granicy Słowenii, w związku z czym co chwilę zatrzymywaliśmy się na podziwianie widoków, a nawet podeszliśmy pod wodospad Boka.

Następny dzień zaczęliśmy od spokojnego śniadania, naprawy błotnika w golfie po spotkaniu z kempingowym płotkiem i wybraniu celu dnia. Padło na Grotta Noe, jaskinię z otworem dość sporych rozmiarów i około 60 metrowym wolnym zjazdem. Spakowaliśmy dwa komplety lin dla szybszego wychodzenia i udaliśmy się na miejsce. Okazało się, że otwór znajduje tuż przy ścieżce i już stojąc przy “otworze” robiło na nas spore wrażenie, jednak sama zabawa zaczęła się przy zjeździe. Nie chodzi nawet o 60 m zjazdu, bo nie jest to piorunująca wysokość, ale o kubaturę która otwiera się zaraz po pokonaniu ostatniej przepinki i rozpoczęciu zjazdu. Dość szybko dostajemy się całym zespołem na dno studni i rozpoczynamy zwiedzanie poziomych ciągów, które ku naszemu zaskoczeniu, swoimi rozmiarami oraz szatą naciekową sprawiają, że sam zjazd schodzi na drugie miejsce jeżeli chodzi o wrażenia z wyjścia. Pomimo ogromnych rozmiarów sal oraz obowiązkowej sesji fotograficznej sama jaskinia nie zajmuje nam zbyt wiele czasu, a wychodzenie przechodzi wyjątkowo sprawnie więc na górze pojawiamy się w porze obiadowej, co skutkuje prostą decyzją o znalezieniu dobrej pizzerii oraz plaży.

Na następny dzień wybieramy jaskinię Abisso Martel. Zanim wyjechaliśmy porozmawialiśmy z gospodarzami o wejściu do jaskini (której otwór, znajduje się na kempingu!), z rozmowy dowiedzieliśmy się, że klucze są dostępne w recepcji i wystarczy zostawić jakiś zastaw, dodatkowo dowiedzieliśmy się, że przez incydent na linii golf-płotek Krzysiek został nazwany przez gospodarza ‘’Chico brum brum’’. No, może nie do końca było to brum brum, a próby naśladowania przez gospodarza konającego tłumika (który zresztą dokończył żywota w połowie drogi powrotnej), ale ciężko ten dźwięk zapisać. Szybko worujemy liny i jedziemy na zaznaczone współrzędne. Jaskinia jak się okazało położona jest u podnóża nasypu drogowego, w związku z czym przebraliśmy się już przy samochodach. W kombinezonach, z dwoma worami pod ręką przeszliśmy piorunujące 100 m, żeby po chwili zacząć już poręczować wąski, trochę ‘’pajęczo-komarzy’’ wlot, który całe szczęście rozszerzył się już po kilku pierwszych metrach tworząc wyjątkowo przyjemną studnię i kilkanaście przepinek, później całą piątką spotkamy się już na dole. Stamtąd zdecydowaliśmy się iść w poziome ciągi jaskini, partie z bogatą szatą naciekową, paroma przewężeniami i jednym zaciskiem, który okazał się być zaskakująco przyjemniejszy do pokonania w górę niż w dół. Na górze pojawiamy się równie wcześnie co poprzedniego dnia, a dodatkowo wita nas włoski upał co wpływa na decyzję odnośnie reszty dnia – plaża, kąpiel, pizza i prosecco, które pijemy nad morzem jakąś godzinę od wyjścia z jaskini, dyskutując o dość wyraźnych różnicach w porównaniu do akcji jaskiniowych w Tatrach. 


Następny dzień będący ostatnim dniem pobytu przeznaczamy na “jaskinię kempingową” do której wlotu mamy z naszych namiotów jakieś 20 metrów. Mi osobiście ta jaskinia podobała się najbardziej, a zwłaszcza konieczność wykonania kilku sporych wahadeł i pomimo początkowych problemów ze znalezieniem odpowiedniego okna do którego należało się dostać, ponownie szata naciekowa oraz przestrzenie sal i studni pozostawiają miłe wrażenie, potęgowane przez świadomość, że zaraz nad nami znajduje się kemping przez który przewija się całkiem sporo ludzi. Jeszcze tego samego wieczoru pakujemy się, żeby zaoszczędzić czas na następny dzień, na który zaplanowaliśmy jaskinię Postojną. Kemping opuszczamy przed 9-tą, zapowiadamy się na następny rok i jeszcze na sam koniec poznajemy trójkę włoskich grotołazów, którzy właśnie szykowali się do wejścia do jaskini Po krótkiej rozmowie wymieniamy się kontaktami i ruszamy do Słowenii. 


Postojna Jama robi kolosalne wrażenie. Szata naciekowa, rozmiary nacieków, oświetlenie sal, natomiast osobiście – nie wiem czy to przez fakt tłumów ludzi, czy jeżdżenia kolejką po jaskini, pomimo niesamowitych walorów estetycznych wiem, że byłem tam ostatni raz. Tego samego natomiast nie powiem o muzeum krasu, gdzie spędziłem dobrze ponad godzinę i wydaje mi się, że dalej nie zobaczyłem wszystkiego.

 
Odwiedzone przez nas okolice uznaję za idealne miejsce na luźny majówkowy wyjazd i dobrym pomysłem będzie powtórzyć to za rok, tym razem z trochę obszerniejszym i dopracowanym planem i oby w większym gronie. Nudzić się tam ciężko, jest to w końcu ‘’jaskiniowy fast food’’ położony nad morzem, a ceny nie odbiegają znacznie od polskich i mimo, że życiowych rekordów nikt tam nie pobije, to na majówkę jest w sam raz. 

W wyjeździe udział wzięli: Andrzej, Monika, Michał, Krzysiek, Iza

Andrzej

Whatever makes you happy 2021

Dodał Emil Hamera, 8 października 2021 Kategorie: Aktualności, Bez kategorii, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
Whatever makes you happy 2021

Przemysław Skowroński

W tym roku wyprawa jaskiniowa Sekcji Grotołazów Wrocław była planowana jak zwykle w masyw Bzyb na Kaukazie. Nauczeni wieloletnim doświadczeniem, dosyć wcześnie ustaliliśmy termin wyprawy na początek sierpnia, żeby wszyscy chętni zdążyli „zaklepać” urlopy. Po niecierpliwym oczekiwaniu i zmianach w globalnej turystyce, otwieraniu i zamykaniu kolejnych granic, w okolicach połowy lipca, porzuciliśmy nadzieję, że uda się w tym roku wjechać do Abchazji.

Postanowiliśmy dołączyć do zaprzyjaźnionej wyprawy WKTJ w masyw HoherGoll w Austrii (Alpy Salzburskie). Zaczynała się ona niestety od 17 lipca. O zgrozo – nasza zapobiegliwość w podaniu wcześnie terminu sprawiła że część osób nie mogła już zmienić urlopu. W efekcie zmian i niepewności, na wyjazd, zdecydowali się Aleksandra Bacik, i niżej podpisany. 24 lipca dołączyliśmy do ekipy w bazie wysuniętej i działaliśmy tam do 7. sierpnia.

Wyprawa ma bazę w historycznym miejscu, zwanym przez grotołazów z Salzburskiego klubu „Zakrystią” (1800m n.p.m.). Działali stąd grotołazi z wielu klubów, m.in. KKS i gościnnie również SGW. Sama Zakrystia to sporych rozmiarów nyża w ścianie, ze znacznym okapem, co na pierwszy rzut oka budzi ogromną nadzieję. Niestety przy pierwszym deszczyku, okazuję się, że ów strop nie różni się niczym od zwykłej skały i wszędzie kapie jak to zwykle w jaskini.

Do specyfiki działania w tym rejonie należy powszechne używanie uprzęży na powierzchni. Dojście do otworu jaskini Gamssteighohle to 200m sznurka. Nawet wejście na grań powyżej bazy jest zaporęczowane. W drodze z doliny do Zakrystii, należy pokonać przewyższenie ok. 1200m – najpierw po „pionowych” łąkach, potem „pionowym” lesie, a na koniec 100m po prostu po ścianie, pionowej bez cudzysłowu (wszystkie te elementy są zaporęczowane). W logistyce wyprawowej pomaga też śmigłowiec. Sprawdziliśmy, jest dużo szybciej.

Ponieważ znamy się z kierownikiem oraz niektórymi członkami wyprawy, płynnie zostaliśmy wprzęgnięci w wyprawowy rozkład tematów i przodków.

Wyprawa korzysta z bogatej historii eksploracji w tym rejonie i głównie poszerza i pogłębia znane jaskinie. Przykładem może być wspominana już, Gamssteighohle. To był mój pierwszy cel w tym roku. Pięć dni na biwaku „Cichy Kącik”, skąd eksplorowaliśmy korytarz Antykoncepcyjny oraz robiliśmy re transport z ciągów w kierunku dna („Tam już nic ciekawego nie ma”).

Czasem jednak do wielu znanych w okolicy otworów udaje się dołożyć coś, co ma szansę być zupełnie nowe np.: tegoroczna „Studnia Lubliniecka” (ok. -200m), w której eksploracji brała aktywny udział Ola. Na nasze nieszczęście, po wnikliwym sprawdzeniu przepastnego katastru w Salzburgu,już po wyprawie, okazała się ona związana ze znaną już wcześniej Studnią Medalikarzy.

Nie będę powielać opisu osiągnięć samej wyprawy, o której możecie przeczytać np. tu: http://pza.org.pl/news/news-jaskinie/wyprawy/pza-hoher-goll-2021

Dla mnie był to bardzo pouczający wyjazd. Miałem szansę zarówno na działalność z biwaku, odkrywanie nowego, obijanie, poręczowanie „dla przyszłych pokoleń”, kartowanie, wspinaczka na pałę, a i poszerzanie ciaśniejszych przełazów majzlem się trafiało.

Odmiennie od Abchazji, gdzie wszyscy liczymy na jakąś znaczną głębokość i koncentrujemy działania na najbardziej perspektywicznym przodku, tutaj celem jest próba całościowego poznania i opisu masywu pod kątem geologicznym. Dlatego duże znaczenie ma znalezienie jak najwięcej ciągów poziomych, odległych horyzontalnie od znanych partii. Wspomniałem już, że topografia nie wszędzie pozwala swobodnie szukać nowych otworów. To powoduje, że działania prowadzone są w wielu jaskiniach i wielu kierunkach jednocześnie, niejednokrotnie tylko raz, dwa w ciągu wypraw (np.: jaskinia Dependance). Motywacja do szukania poziomów jest tak duża, że często dokonywane są karkołomne przekopy, lub konieczne staje się tarzanie w „nutelli”. Również my z Olą mieliśmy okazję takiego tarzania się nie raz spróbować.

Pod koniec pierwszego tygodnia, kierownik zapytał, czy chcielibyśmy odkryć coś nowego w dół – jak na członków SGW przystało. Nadarzyła się sposobność, bo na jednym z przodków dziewczyny w zeszłym roku zakończyły poręczowanie trawersu w meandrze nad jakąś wielką studnią i zabrakło im liny, a lufa taka że hej!. Oczywiście był też haczyk. Wspomniany meander znajdował się za dość niskim, ciasnym, kilkumetrowym przełazem, wypełnionym błotem, na dnie którego w newralgicznym punkcie stała mała kałuża z wodą. No cóż. Liczyłem, że trochę przesadzają z opisem, ale faktem jest, że po pokonaniu przełazu, nie dało się odróżnić rolki stop od klucza „13”. Nagrodą niech będzie, że faktycznie puszczało w dół, było obszernie, potem już bez błota i nie zatrzymały nas nawet „pociągi” słyszane z różnych stron po obfitych opadach deszczu na powierzchni. Nie bez znaczenia jest również nasze z Olą pierwsze samodzielne kartowanie.

Jak na większości polskich wypraw jaskiniowych, tak i tutaj rotacja osób na bazie była spora – my przyjechaliśmy trochę później, ktoś wracał trochę wcześniej. Nie przeszkodziło to jednak w znakomitej zabawie, no i całościowy efekt wyprawy w postaci skartowania ponad kilometra nowych ciągów pozwala co najmniej nie czuć wstydu. Dla porządku dodam, że poza wspomnianymi w tekście jaskiniami, działaliśmy jeszcze w Gruberhornhohle i Częstochowa Shacht.

Należy podkreślić, że atmosfera na wyprawie była bardzo życzliwa i koleżeńska, tak jak na dobre towarzystwo jaskiniowe przystało. A symbolem podejścia do działalności, a w szczególności do uczestników wyprawy jest hasło:

Co dziś robimy? – Whatever makes You happy!

Ola Bacik

Miała być wyprawa do Abchazji dwa lata temu… rok temu… I w tym roku. Na wszystkie chciałam pojechać, ale żadna z nich nie doszła do skutku. Jak Przemek zapytał mnie na dwa tygodnie przed wyprawą czy w takim razie zamiast do Abchazji jadę na Golla nie zastanawiałam się długo. Szkoda tylko, że więcej nas z klubu nie pojechało.

Była to moja pierwsza wyprawa, dlatego wszystko było dla mnie nowe. Taki wyjazd eksploracyjny zdecydowanie różni się od “sportowych” przejść jaskiniowych, a tym bardziej od kursowych. Z ciekawością przyglądałam się jak wygląda życie zarówno na bazie jak i pod ziemią.

Dni, choć każdy inny, schemat miały podobny. Zaczynało się od kawy (którą Mateusz robił nam niestrudzenie co rano) i krzątaniny na bazie. Korzystaliśmy ze słońca, bo Zakrystia ma taką wystawę, że słońce “zachodziło’ dla nas o już 14. Akcje zaczynały się różnie gdzieś między 9 a 12 i trwały calutki dzień.. ale nie do nocy, by mieć siły na kolejny dzień! Wieczorem były opowieści, o tym co udało się tego dnia zrobić i planowanie kolejnych akcji.

Świetne było to, że każdego dnia można było robić co innego. Jednego dnia odkopywaliśmy korytarz z kamieni, innego było kopanie w błocie😊, kolejnego wspinaczka (na pałę), a w inne zjazdy sporymi studniami, na które poprzednim ekipom zabrakło liny.  Uczyliśmy się z Przemkiem kartować. I tutejszego podejścia do eksploracji. Spodziewałabym się euforii po odkryciu nowej części jaskini, a tymczasem tutaj od razu dokumentacja, kartowanie, szukanie miejsc na biwak, analiza geologiczna, czyli zróbmy teraz więcej roboty, by potem było wygodniej. Zresztą jedną z głównych zasad było tu, że odkryć można tyle jaskini ile uda się skartować do końca szychty. Znaczy to, że czasem trzeba zostawić „dla kolejnych” proste do przejścia korytarze, ponieważ kończy się czas szychty i trzeba wracać na bazę na ustaloną godzinę. Rozbawiło mnie też z początku, stwierdzenie, że przyszłe pokolenia docenią nas nie po długości odkrytych korytarzy tylko po szerokości i ilości włożonej pracy. Okazuje się, że nietrudno jest być odkrywcą i eksploratorem jaskiń. Jest masa tematów, które czekają aż ktoś je sprawdzi. Sztuką jest przygotować jaskinie pod dalsze eksploracje tak, by było bezpiecznie. Czy może.. tak bezpiecznie jak się tylko da.

Do tej pory chodziłam do jaskiń głównie ze względu na świetne towarzystwo, przygodę i piękno gór. Dopiero w trakcie wyprawy dotarło do mnie jak ekscytujące jest odkrywanie kolejnych fragmentów tego podziemnego świata. Na pewno nie zapomnę euforii którą miałam w głowie eksplorując Gang u Wrót Króla Gór czy studnie w jaskini roboczo nazwanej Lubieniecką czy też Sosnowcem (Spór o nazwę trwał długo). Oba miejsca – piękne i obszerne, dają niesamowitą satysfakcję i motywację do dalszej eksploracji.

Ku mojemu ubolewaniu, nie byłam ani razu na biwaku. Trudno, dalej będę próbować. 😊

Mieliśmy też (nie)przyjemność kiblować kilka dni na bazie w oczekiwaniu na słońce, które wysuszyłoby nam kombinezony. Były długie dyskusje, czytanie książek i home-office.

Wspomniane przez Przemka wyżej “Co dziś robimy? –WhatevermakesYou happy” było jedną niespodzianką. Nastawialiśmy się bardziej na chodzenie tam, gdzie kierownik uzna, że najbardziej się przydamy. Jednakże dla mnie większym zaskoczeniem były słowa Mateusza, który, parafrazując tłumaczył mi i Skowronowi „A Wy pamiętajcie, że jesteście tu na wakacjach. I wcale nie musicie iść jak Wam się nie chce. Ja to bym się nie przekonał do wyjścia w takim kombinezonie jak Wasze.” Może faktycznie…

Na wyprawie też doszło do mnie jak ogólnorozwojowym sportem jest grotołażenie i ile jest przydatnych umiejętności. Poza oczywistymi jak techniki linowe, ogarnianie sprzętu, poruszanie się w terenie, wspinaczka, orientacja w terenie trzeba też umieć obsłużyć wiertarkę, saperkę i łom. I grabie! Wskazane są umiejętności szycia i gotowania. Przy eksploracji warto jeszcze ogarniać rysowanie szkicu (i programu przy okazji), a i zmysł przestrzenny by się przydał. Pewnie jeszcze wiele rzeczy można by dopisać. Dobrze, że jest to sport zespołowy.

I choć były momenty kiedy zastanawiałam się czy grotołażenie jest na pewno tym co chcę robić.. Szczególnie marznąć, czołgając się w błocie, czy zdrapując je potem z różnych dziwnych miejsc, w tym  z rzęs… Jestem pewna, że nie była to moja ostatnia wyprawa.

Halinka Ladrowska

Dodał Mirek Kopertowski, 26 września 2021 Kategorie: Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
Halinka Ladrowska

Halinka Ladrowska działała w SGW w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych (ubiegłego wieku). Organizowała i prowadziła akcje jaskiniowe w Tatrach i w Alpach. Uczestniczyła w wielu wyjazdach jaskiniowych, między innymi na Kretę.
W załączeniu zdjęcia z wyjazdu do Jaskini Poloska, w Jugosławii – luty 1981r.

Maria Brawata „Majka”

Zdjęcia z wyprawy do Poloska Jama

W meksykańskiej jaskini Cheve, 04.2019

Dodał Emil Hamera, 30 stycznia 2020 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
W meksykańskiej jaskini Cheve, 04.2019

Wiosną tego roku dużą grupą grotołazów z Polski wybraliśmy się do Meksyku, aby dołożyć parę metrów do meksykańskiego Systemu Cheve. Większa część ekipy przyjechała wcześniej (26.03-12.04.2019), natomiast ja (Ewelina Raczyńska) i eMCe (Michał Macioszczyk) dojechaliśmy nieco później (10.04-5.05.2019) i zdążyliśmy się minąć z kolegami z WKTJ tylko w ich ostatni dzień pobytu. Sama wyprawa jest bardzo długa, w porównaniu do naszych europejskich, ponieważ trwa ponad 2 miesiące (startuje zazwyczaj około połowy lutego i trwa do końca kwietnia/początku maja).

Baza wyprawy Cheve znajduje się na wysokości ok 2800 m npm w masywie Sierra Juarez, w północno-wschodniej części stanu Oaxaca. Bazówka znajduje niedaleko od głównego otworu Cheve.

Podczas swojego pobytu ekipa WKTJ działała w rejonie Campu 2 wspinając się hakowo do obszernej sali, pozostawiając tam otwarte tematy eksploracyjne oraz prowadziła poszukiwania przewiewu i kontynuacji w zawalisku Mad Hatter (poszukiwania suchych ciągów omijających syfony na dnie jaskini) w okolicy Campu 3.

Czas spędzony na Campie 3 został spożytkowany na gruntowne przeszukanie zawaliska Mad Hatter. Odkryto i skartowano około 300m w bocznych odnogach zawaliska. Podążając za przewiewem w górę Mad Hattera udało się ostatecznie przedostać do korytarza wypełnionego wantami, nazwanego później Mad Cows Slaughterhouse o długości blisko 500m i dalej kontynuującego się. Największym osiągnięciem wyprawy jest jednak odkrycie wielkich rozmiarów sali, a właściwie skrzyżowania korytarzy, przechodzących z każdej strony w zawaliska. W wielu miejscach udało się prześlizgnąć przez nie do następnych sal i korytarzy.

Jednocześnie ekipy WKTJ działały również w jaskiniach Snake Pit, CL6 oraz prowadzone były poszukiwania powierzchniowe.

Zaraz po przyjeździe ja i eMCe odbywamy kilka “rozgrzewkowych” wyjść do jaskini SnakePit w celu poszukiwania kontynuacji korytarzy. W dniach 15-17.04 zespół w składzie Ewelina, eMCe, Matthew (USA), Claire (Canada) odbył tak zwany “warm-up trip”. Był  to transport sprzętu i jedzenia do Salmon’s Ladders (w połowie drogi między Camp 1 i 2) oraz działania z Campu I. Celem wyjścia było wspinanie hakowe w bocznym ciągu jaskini Palomitas, w okolicach połączenia z Cheve*. 

*Jaskinia Osto Palomitas została przyłączona w tym roku do Sistema Cheve w wyniku czego, Cheve osiągnęła głębokość 1520m. Osto Palomitas stała się tym samym najwyższym otworem Cheve. W związku z czym Cheve plasuje się na 10 miejscu wśród najgłębszych jaskiń na świecie oraz na 2 miejscu na półkuli zachodnej (zaraz po Huautli, która znajduje się po drugiej stronie masywu Sierra Juarez). 

 

19 kwietnia ja, eMCe i Bev (USA) ruszamy na Camp 3 (ok -1200m). Podczas eksploracji skupiamy się na przeszukiwaniu przodków, kartowaniu oraz szukaniu innych możliwości w korytarzu Mad Cows Slaughterhouse. Byliśmy już ostatnim zespołem na Campie 3 w tym roku, więc zadaniem całej ekipy było również posprzątanie biwaku i wyniesienie całego sprzętu na powierzchnię, deporęczując po drodze mokre partie jaskini. 24 kwietnia byliśmy na powierzchni.

To był już koniec wyprawy dlatego na powierzchni nadal pozostało sporo pracy, aby sprawić, żeby nie został po nas ślad bytności. Po ”zjechaniu” z bazy do Cuicatlan cieszyliśmy się meksykańskim jedzeniem oraz pojechaliśmy wszyscy, do niedalekiego, bardzo urokliwego miasta Oaxaca. Natomiast dla mnie i eMCe to jeszcze nie był koniec pobytu w Meksyku, został nam jeszcze ponad tydzień, żeby zamoczyć stopę w Pacyfiku, zobaczyć delfiny czy żółwie słoniowe…i wiele innych ciekawych miejsc:).

Polecamy wybrać się do Meksyku choć raz w życiu! Będzie co wspominać, a stan Oaxaca choć jeden z biedniejszych, jest wyjątkowo zróżnicowany przyrodniczo, ma wiele miejsc historycznych wartych odwiedzenia i przepyszne jedzenie!

W wyprawie udział wzięło kilka narodowości: Amerykanie, Meksykanie, Słoweńcy, Rosjanin, Szwedzi, Marokańczyk, Szwajcarka, Kanadyjczyk, Rumuni, Anglicy i Polacy.

W składzie 'Polish Team’:

– Asia Haremza (WKTJ)

– Michał Amborski (WKTJ)

– Kuba Kujawski (WKTJ)

– Zbyszek Tabaczyński (WKTJ)

– Bogdan Guzik (WKTJ)

– Adam Łada (WKTJ)

– Michał Macioszczyk (WKTJ)

– Witek Hoffmann (WKTJ)

– Sonia Dudziak (WKTJ) 

– Kasia Biernacka (SW)

– Ewelina Raczyńska (SGW)

 

Autor: Ewelina Raczyńska, Sonia Dudziak

Zdjęcia : Ewelina Raczyńska, Michał Macioszczyk

Jaskinie Południowej Walii

Dodał Daniel Furgał, 22 stycznia 2019 Kategorie: Aktualności, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
Jaskinie Południowej Walii

Lubię zapach świeżego powietrza w jaskini o poranku.

18.01.2019 r. grupa żądnych przygód grotołazów stanęła przed pierwszym otworem Ogof Daren Cilau. Zaplanowaliśmy wyjście drugim otworem Ogof CNWC, gdzie część grupy miała zadbać o otwarcie kraty chroniącej wejście przed zbłąkanymi gośćmi. Liczyliśmy, że będzie otwarta, gdy będziemy wychodzić.

Jaskinia jest częścią całego system jaskiń obejmującego ponad 26 km długości przy 192 m głębokości. Położona jest w Llangattock w Walii, w pobliżu Whitewalls.

Wejście było otwarte, więc weszliśmy.

Główną atrakcją jest blisko 600 m zacisków w partiach wejściowych, w których do rzadkości

należały miejsca, które można było przejść na kolanach.

Plan obejmował dojście do mrocznej sali Time Machine. Jednak, gdy trafiliśmy do części zwanej Apocalypse Way, jaskinia ukazała nam swoje piękno w postaci nacieków i form, z których największe wrażenie robiły heliktyty, odzwierciedlające tajemnice żyjącej jaskini.

Gdy już straciliśmy nieco poczucie czasu spowodowane zachwytem eksploracji, skierowaliśmy się w stronę planowego wyjścia. Już widzieliśmy śpiące o tej porze nietoperze i czuliśmy powiewy świeżego powietrza wskazujące na bliskość wyjścia. Lecz w plątaninie przejść droga do wyjścia wcale się nie przybliżała. Chcąc zdążyć przed godziną alarmową (którą zbyt wcześnie, jak się okazało w trakcie, ustaliliśmy na godz. 2.00) postanowiliśmy wracać tą samą drogą, która przyszliśmy.

Nacieki w jaskini były bajeczne, ale powrót od tyłu partiami wejściowymi już mniej. Na pewno jaskini szybko nie zapomnimy.

W wyjeździe udział wzięli: Szymon Kita, Szymon Sośnicki, Daniel Furgał, Ewelina Urbanik,

Maciej Maryniak, Paulina Pietrusiów, Sebastian Madej, Patryk Noszczyk,

Sebastian Madej

At-Bashy, Kirgistan 2018

Dodał Ewelina Raczyńska, 9 grudnia 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
At-Bashy, Kirgistan 2018

Zapraszam do przeczytania relacji z pierwszej,  międzyklubowej wyprawy rekonesansowej Sekcji Grotołazów Wrocław oraz Wielkopolskiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego do Kirgistanu, w masyw At-Bashy w górach Tien-Shan (08.2018): http://pza.org.pl/news/news-jaskinie/at-bashy-kirgistan-2018

Ewelina Raczyńska

 

 

Wyprawa Bzyb 2018 – Poczuj ducha Kaukazu

Dodał Daniel Furgał, 21 października 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
Wyprawa Bzyb 2018 – Poczuj ducha Kaukazu

W dniach 7-28 sierpnia 2018 r. odbyła się wyprawa eksploracyjna klubu SGW w zachodnią część Kaukazu, w masyw Bzyb.

Rejon Abchazji rozbudza wyobraźnię eksploratorów z całego świata, ponieważ znajdują się tam obecnie najgłębsze jaskinie na świecie, w tym Wieriowkina -2212 i Krubera Woronia – 2191 m.

Nie bez przyczyny uwaga speleologów wrocławskich skierowana została na rejon Bzyb już znany, lecz wciąż tajemniczy masyw wapienny z formacjami krasu, biorący swą nazwę od najdłuższej rzeki Abchazji.

Wyprawa rozpoczęła się od przekroczenia granicy w Ingur.

Dla Gruzinów Abchazja jest częścią Gruzji. Jej niepodległość ogłoszona w 1992 uznawana jest tylko przez kilka krajów, w tym Syrię, Nikaraguę, Nauru, a także przez Osetię Południową, Górski Karabach i Naddniestrze. Wjeżdżając od strony Gruzji nie ma więc granicy, jest tu tylko punkt policyjny, gdzie są sprawdzane paszporty. Granica od strony Abchazji otoczona jest zasiekami. Strzegą jej żołnierze, a bagaże podróżnych (turystów i miejscowych) są drobiazgowo sprawdzane. W Abchazji otrzymuje się wizę, której nie można zatrzymać przy przekraczaniu granicy powrotnej.

Dzięki uprzejmości władz w Suchumi zostało nam udostępnione śmigło, którym dostaliśmy się wraz ze sprzętem do bazy. Lot trwał ok. 30 min., ale widoki Kaukazu z lotu ptaka pozostaną z nami na długo.

Eksploracja jaskiń dostarczyć może niezapomnianych wrażeń, szczególnie w momencie, gdy otwiera się pod ziemią przestrzeń, w której człowiek pojawia się pierwszy raz.

Jest to ekscytujące, kiedy podczas przekraczania ciaśniejszych przejść widać już za nimi nowe, czekające na wyciągnięcie ręki przestrzenie.

W czasie wyprawy udało nam się odkryć głębsze partie już znanych jaskiń: Czarnej Heleny, Mariolki, Myśliwego oraz odkryć kilka nowych obiecujących, nazwanych roboczo: B1, B2, B3.

Właściwie wszystkie dotychczasowe nazwy są robocze, ponieważ władze Abchazji są mocno zainteresowane wzięciem udziału w nadaniu imion nowo-odkrytych jaskiń.

Góry Abchazji trwają przez pokolenia, a nowe jaskinie czekają na odkrycie. W tegorocznej wyprawie uczestniczyli: Krzysztof Jabłoński, Daniel Furgał, Piotr Jarosz, Hubert Bigos, Hubert Stolarski, Przemysław Skowroński, Sebastian Madej, Kojot- kierownik. Kolejna wyprawa już za rok.

 

Sebastian Madej

 

W Gouffre Berger – 06/2018

Dodał Emil Hamera, 17 lipca 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne komentarze 2
W Gouffre Berger – 06/2018

Jaskinia Gouffre Berger
( 31.05.2018 – 03.06.2018 )

 

Historia ta wydarzyła się we Francji… a dokładniej ponad 1000 m pod powierzchnią w znanej wszystkim jaskini Gouffre Berger. Głównymi bohaterami będzie 9 osób z 5 różnych klubów w Polsce: Ewelina Raczyńska (kierownik, SGW), Michał Macioszczyk (eMCe, WKTJ), Freindorf Marcin (Frytka, KKTJ), Sekowski Przemysław (SŁ), Fidzińska Kaja (KKTJ), Mariusz Mucha (Many, STJ), Paweł Barczyk (STJ), Krzysztof Juszyński (SŁ), Michał August (August, STJ).

 

DSCN8872

 

Francja okazała się bardzo odległa – do pokonania mieliśmy, w zależność z jakiego miasta ok 1400- 1600 km, co dało około 16 godzin w samochodzie! Na miejsce naszej
zbiórki – kamping „Les-buissonnets”, dotarliśmy między 9-14. Do godzin wieczornych
udało się zebrać wszystkich w komplecie i jeszcze tego samego dnia zaczęło się
wielkie pakowanie sprzętu. Pakowane były przede wszystkim: liny, plakietki, karabinki
(według informacji, które mieliśmy jaskinia miała być niezaporęczowana!),
jedzenie, sprzęt biwakowy.Generalnie udało się wszystko załadować do 19 worów. Po zakończonym pakowaniu rozdzieliliśmy się na dwa zespoły, jeden
poszedł „na miasto” w celach obiadowych, podczas gdy drugi postanowił
pobiegać i zrobić rozpoznanie otworu.

DSC05796

W celu dostania się do otworu Gouffre Berger najłatwiej dojechać na
parking „La Moliere”. Podążając za Google Maps można lekko się zdziwić, gdyż
zaproponowana przez niego trasa prowadzi przez stromą nieasflatową drogę, co
jak się później okazało, nie jest optymalnym rozwiązaniem … Szybkie wytyczenie
nowej trasy pozwoliło nam dojechać na miejsce docelowe – punkt widokowy koło
parkingu “La Moriere”, skąd udaliśmy się dalej pieszo. Droga do otworu zajęła
nam około godziny. Pomimo 200 m różnicy poziomów nie była wymagająca i jest
bardzo łatwa do zlokalizowania, choć należy mieć na uwadzę kilka skrzyżowań,
na których można pójść nie w tę stronę… oczywiście my to zrobiliśmy, co
wymusiło na Pawle bieg przełajowy. Jego mina, wybiegającego z krzaków, po
zorientowaniu się gdzie w końcu jest, zapewniła nam odpowiednią dawkę
dobrego humoru.

Już po ciemku zespół był znów w komplecie na kempingu. Szybka
integracja w celu zgrania charakterów i spać, w końcu następnego dnia
rozpoczynamy akcję jaskiniową!

DSCN8846

 

 

Choć z pewnymi oporami, każdy wstał na czas. W ferworze porannej walki
o krople energodajnej kawy, sprawdzaliśmy prognozę pogody, niestety nie była
idealna… W tym miejscu należy wprowadzić do historii, głównego złego – wodę.
Jaskinia Gouffre Berger jest bardzo podatna na opady deszczu, przynajmniej jeśli
chodzi o partie poniżej biwaku (~ -600m). Podczas przygotowywania planu
wyprawy musieliśmy uwzględnić realne zagrożenie odcięcia zespołu lub
pojedynczych osób, oraz to, że jaskinia może być nie do przejścia z powodu
zalania. Rémy Limagne, który był naszym głównym francuskim źródełkiem
informacji, wskazał nam pewien sposób pomiaru niebezpieczeństwa: na
początku wodnych partii znajduje się trawers „Les Coufinades” – zgodnie z
wytycznymi – jeśli woda znajduje się bliżej poręczówek niż 1 m, należ uznać
pozostałe partie za zalane, a tym samym nie do przejścia. Czy zastosowaliśmy się
do tej zasady opiszę później. Tymczasem, wrócę myślami do bohaterów historii.
Wcześniejsze rozpoznanie pozwoliło nam doprowadzić cały zespół sprawnie do
parkingu, który stał się miejscem postojowym dla naszych samochodów na
najbliższe 3 dni… Jeszcze wspólne zdjęcie przy otworze jaskini i wchodzimy.
Już na samym początku zauważyliśmy, że coś jest nie tak – wlotówka jest
zaporęczowana, podczas gdy według naszych informacji nie miała być. Many
dokłada naszą poręcz. Myślę, że głównie w celu pozbycia się worów niż realnej
potrzeby, chociaż należy zauważyć, że nasze liny są w o wiele lepszym stanie.
Pierwsze zjazdy doprowadziły nas do dużej sali “Puits de Cairn”, która stanowi
początek przeprawy przez meander. Jego pokonanie sprawia nam umiarkowane
problemy, głównie przez ciasnotę i potrzebę targania 2-3 worów na osobę.
Gimanastyka musi być, w końcu bicepsy muszą się wyrobić! Po kilku godzinach
ciorania udało nam się dotrzeć do pierwszej wodnej atrakcja tego dnia – “Lac
Codoux”. Plan B zakładał pokonanie tego jeziorka za pomocą pontonu. Na
szczęście nie było to wymagane i udało się je pokonać trawersując jedną ze ścian,
ucierpiały tylko kalosze i skarpetki.

 

DSCN8830

Ponton, nienadmuchany, oczywiście zostawiamy po drugiej stronie, gdyż
według informacji “Lac Codoux” potrafi być zalane po strop.
Dalsze dojście do biwaku nie sprawiało już trudności – prowadzi przez
rozległe korytarze… Jeśli ktoś ma niewygodne kalosze, radzę zabrać podejściówki
na ten fragment… Sam biwak składał się z 3 namiotów i karimat. Dodatkowo w
sezonie znajduje się tam telefon alarmowy. Od siebie dołożyliśmy palniki i
jedzenie, przez co zrobiło się przyjemnie… tak jak w domu.
Podobnie jak dzień wcześniej postanowiliśmy zrobić szybkie rozpoznanie
dalszych partii, a w szczególności stanu wody i poręczówek. Niestety po dotarciu
do „Les Coufinades” okazało się, że stan wody jest wysoki (odległość do
poręczówek jest mniejsza niż 1 m), co postawiło dalszy plan działania pod
znakiem zapytania.
Z mieszanymi myślami wróciliśmy na biwak, gdzie czekała na nas kolacja –
od razu zrobiliśmy przegląd smaków naszych liofilizatów. Naszym ulubieńcem
stała się kasza jaglana z malinami i szpinak… oczywiście żartuję… strogonow
rządzi !

„Poranek”, wprowadził nas w bojowy nastrój – śniadanie, ubieranie
neoprenów, pakowanie worów awaryjnych z palnikami i jedzeniem, w razie
odcięcia… i pytaniem: Czy uda nam się pokonać wodne partie? Grupą dotarliśmy
ponownie do „Les Coufinades”. Ku naszemu zaskoczeniu woda opadła około 30
cm, tym samym mieszcząc się we wskazaniach „linii życia”, jak określił ją Remi.
Euforycznie ruszyliśmy do pokonywania trawersu. Po kilkunastu przypinkach
niektórzy postanowili pokonać go w sposób mokry – wskakując do wody i płynąc
wpław. Trzeba przyznać, że była to na pewno łatwiejsza opcja, gdyż poręczówka
wymagała sporej siłowej gimnastyki podczas pokonywania. Trawers doprowadził
nas do „wrót” “Cascade Claudine”. Została podjęta decyzja o rozpoznaniu. Many,
Ewelina i eMCe udali się na przód z zadaniem zorientowania się, jak wyglądają
dalsze partie i decyzji co robimy dalej. Po niespełna 15 minutach, zostało
ustalone, że jedynym bezpiecznym sposobem poruszania, będzie podział na
zespoły.

Sama przeprawa przez “Cascade Claudine” dostarcza dużo wrażeń –
praktycznie cała prowadzi nad szybko płynącą rzeką, która swoim odgłosem nie
pozwala na rozluźnienie, które by się przydało, gdyż poręczówka jest w słabym
stanie – stare przetarte liny, połączone z wątpliwymi węzłami to standard.
Najłatwiej opiszę to cytując Manego, który szedł przede mną – pokonując trawers
po mokrych ścianach, odwrócił się do mnie i krzyknął „Przypnij się do tej liny, ale
jak obciążysz to ona pierd…, więc idź po ścianach”. Dobrze, że techniki
zapieraczkowe są proste i łatwe w użyciu… Pewnym urozmaiceniem są zjazdy
wzdłuż wodospadów „Reseu de Cascades” i „Cascade Claudine”, które
przynajmniej na chwilę pozwalają stanąć na płaskim.

Według ustaleń każdy zespół miał zacząć się cofać po 2h od początku “Cascade Claudine”, decyzja taka wynikała z niebepieczeństwa związanego z wysokim stanem wody, nie mogliśmy ryzykować zostania dłużej na najbardziej niebezpiecznym pod tym względem odcinku jaskini. W składzie: Ewelina, eMCe, Many, August i Paweł dotarliśmy do eksplorowanych
partii nad „Pseudo siphonem” (ok. -1100m), dalej przejść się już nie dało ze względu na brak poręczówki i dużego stanu wody. Pozostałe grupy zaczęły wycofywać się trochę
wcześniej. W okolice -1000m dotarła też Kaja z Frytką, natomiast Przemo z
Krzychem zawrócili po obejrzeniu „Grand Canyon”(ok. -860m) – ogromnej sali, gdzie
eksploratorzy zakładają 2 biwak. Niestety czasu nie oszukamy, według ustaleń
mieliśmy zacząć się cofać po 2h i tak wszyscy zrobiliśmy.
Zmęczeni, choć zadowoleni z osiągów wróciliśmy na biwak, gdzie czekała
nas kolejna porcja liofilizatów i co najważniejsze suche ciuchy, które stanowiły
miłą odmianę od przemoczonego neoprenu.
Pozostała część akcji przebiegła zgodnie z planem – pobudka po
regenerującym śnie, pakowanie i wyjście na powierzchnię, należy jednak jeszcze
wspomnieć o “Lac Codoux”, gdzie zostawiliśmy ponton. Okazało się, że poziom
wody spadł na tyle, że nie był on dalej potrzebny i w dodatku mogliśmy przejść
bez trawersowania po ścianie – miłe zaskoczenie.
Na powierzchnię ostatnie osoby wydostały się około godziny 18, niestety –
zgodnie z prognozą – prosto w burzę z piorunami. Ciekawi mnie co by się
wydarzyło w “Cascade Claudine”, jakbyśmy opóźnili akcje o jeden dzień i do
jaskini wpłynęłaby woda z tego opadu – zalałoby by nas? Tego na szczęście się nie
dowiemy.

Noc już na powierzchni spędziliśmy na awaryjnie znalezionym kampingu
„Les eymes”, popijając lokalne wino i dojadając wyprawowe jedzenie – między
innymi rodzynki.
Nazajutrz spakowaliśmy rozwieszony sprzęt, pożegnaliśmy się… i tu
historia się kończy. Życzę, by każdy mógł przeżyć coś takiego. Dziękuję za
wspólną wyprawę, w doborowym towarzystwie!

[Foto – Gouffre Berger]

Michał August
Ewelina Raczyńska (fragmenty)