Alpejska turystyka wspinaczki lodowej

Dodał Aleksandra Kita, 16 lutego 2025 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy
Alpejska turystyka wspinaczki lodowej

Ola:

Chcieliśmy w tym roku powspinać się w lodzie w Alpach. Po długich rozkminach postanowiliśmy pojechać kampervanem do Austrii i w Włoskie Dolomity, zwiedzić różne doliny oferujące wspinaczkę lodową. 

Zaczęliśmy od Enzingerboden, miejscowości w Alpach austriackich w Wysokich Taurach. To tuż obok Grossglocknera – najwyższego szczytu Austrii. Naszym celem była Szklana Madonna WI4+. Można tu wjechać kolejką znacząco zmniejszając sobie podejście pod ścianę. Nam niestety nie udało się jej przewspinać. Za późno byliśmy pod lodem i inny zespół wspinał się już na tym klasyku. Wybraliśmy drogę obok by nie iść pod nimi. 

Chcieliśmy wrócić kolejnego dnia ale nastąpiło znaczne pogorszenie pogody – wiało tak mocno, że nie działa nawet kolej linowa.

Zamiast tego pojechaliśmy dalej, do kanionu w miejscowości Kaprun. W dobrych warunkach tworzy się tu ponad 20 jednowyciągowych dróg lodowych lub mikstowym. Zimę w tym roku mamy bardzo ciepłą, więc nie wszystko było wystarczająco wylane. Mimo to znaleźliśmy pięknie miejsce z dobrze wylanymi lodami. Powiesiliśmy wędkę by poćwiczyć trudniejsze przejścia niż zazwyczaj robimy.

Kolejnym miejscem które możemy polecić jest miejscowość Koln-Saigurn, dolina Raurisertal. Najbliższy lód znajduje się kilkanaście minut od schroniska. Do schroniska prowadzi droga, którą mogą jeździć tylko miejscowi. Zadzwoniliśmy do właściciela i tym sposobem wjechaliśmy pod samo schronisko. Już sam wjazd był atrakcją, bo jechaliśmy na sankach, które leżały na pace samochodu. Dobrze wylane i bliskie były trzy lody: Kolm Sai-Hauptfall WI4, Barbara Fall WI3 I Pinky Flink WI4. Przewspinalismy je i pojechaliśmy dalej do Mordoru. 

Mordor WI5 był chyba powodem, dla którego kręciliśmy się akurat w tym regionie. Jest to popularny 300-metrowy lód, o kilku wyciągach WI5. Mam nadzieję, że wrócimy kiedyś i go przewspinamy. Lód ten znajduje się w cyrku lodowcowym na końcu doliny, za miejscowością Bad Gastein. Już z parkingu poniżej widać piękną arenę z lodami. 

Zajechaliśmy wieczorem i kolejnego dnia w ramach odpoczynku poszliśmy zobaczyć jak wygląda podejście i jakie są warunki. Wtedy też uznaliśmy, że wejdziemy na 180-metrowy Federweissfall WI4 co uczyniliśmy kolejnego dnia. 

Na lodzie spotkaliśmy lokalnego wspinacza, który ostrzegł nas, że na przedostatnim wyciągu w zagłębieniu zbierają się masy śniegu. Dlatego w gorszych warunkach śniegowych trzeba uważać na lawiny. Było już tu kilka wypadków śmiertelnych.

Odnośnie Mordoru, opowiedział, że trzeba wspinać się na niego szybko. W okolicy południa zaczyna na jego górną część świecić słońce, przez co zaczyna się sypać. Warto by w południe kończyć już drogę. 

Kolejne dwa dni spędziliśmy na festiwalu lodowym, który akurat odbywał się niedaleko – w Eispark Osttirol. Jest do ogródek lodowy, sztucznie nawadniany poprzez doprowadzenie rurami wody na górę kilkudziesięciometrowych skałek. Tworzą się w ten sposób drogi o urozmaiconym poziomie trudności. Zarówno dla początkujących jak i tych bardziej zaawansowanych. Eispark za drobną opłatą otwarty jak tylko warunki na to pozwalają całą zimę. 

Na festiwalu można było pożyczyć sprzęt chyba wszystkich topowych marek sprzętu do wspinaczki lodowej. Tak na prawdę można by przyjechać w adidasach, wypożyczyć wszystko i się wspinać. Byli też z polskiej firmy Eliteclimb ze swoimi karbonowymi czekanami. Niesamowite jak one były lekkie. Odbyły się zawody i wieczorna impreza. 

Ostatnim lodem który przewspinalismy był Belveder WI4+ w Val Travenanzes niedaleko Cortina d’Ampezzo. Dojście do niego to około 2 godziny spaceru. Stosunkowo długie podejście ale bez znacznych przewyższeń. Droga którą szliśmy była bardzo urozmaicona. Zaczynała się kominem zakończonym mikro trawersem jaskiniowym. Drugi wyciąg był łatwy dojściowy, za to dalej ściana się pionowała i droga prowadziła już na otwartej przestrzeni. Obok wisi wiele innych dróg głównie w trudnościach WI5-6.

Jeszcze jedno miejsce polecamy. Udało nam się na dwa dni wybrać do Doliny Otzal blisko Innsbrucka. Jednego dnia próbowaliśmy wejść Eisenlehnfall. Przepiękny 200metrowy lodospad WI5, z którego wycofaliśmy się z bólem serca, po tym jak uznaliśmy to za zbyt ryzykowne. Było za ciepło, a do tego słońce przez godzinę świeciło centralnie na lód, w konsekwencji czego zaczęły odpadać jego fragmenty. Podpytaliśmy lokalnego przewodnika IVBV co możemy bezpiecznie przewspinać w aktualnych, ciepłych warunkach. 

Tym sposobem drugiego dnia przewspinaliśmy Solrinne WI5- niedługi, dwuwyciągowy lód z krótkim podejściem i zejściem normalną drogą zaraz powyżej lodu. Obok jest drugi Hochdurenrinnele WI4 więc można spokojnie jednego dnia przejść oba. 

Kita:

Zahaczyliśmy o festiwal wspinaczki lodowej Ost Tirlol, odwiedzili nas tam znajomi, jestem pod wrażeniem zaciętości Brazylijki Lígi, która przemarznięta od stóp po czubek głowy dzielnie „łoiła” coraz trudniejsze sopliska i polewy. Co do innych uczestników to festiwal okazał się być również zgrupowaniem austriackich GOPRowców, ratownicy to prawdziwi Ochotnicy. Jeżeli z równą zaciętością niosą pomoc w górach co trenują, nie powinniśmy się martwić o bezpieczeństwo w tamtym regionie. Muszę stwierdzić, że przygotowanie kondycyjne i zamiłowanie do łojenia wśród tej już bardziej doświadczonej części kadry budziło mój mały podziw i zadowolenie, rozmowom nie było końca.

Dwa dni intensywnego wspijania zaowocowały poszerzeniem siatki kontaktów a także mocnym spadkiem wydolności na następne dni.

W sumie na wyjeździe zwiedziliśmy 7 dolin i dolinek, sześć w Austrii, jedną we Włoszech. W każdej się powspinalismy z lepszym lub gorszym skutkiem. Pogoda i warunki raczej dopisywały, noce dość chłodne, dni słoneczne, śniegu było mało – podejścia relatywnie proste, zagrożenie lawinowe niewysokie. Zamarzniętego dziadostwa jak na początek sezonu wspinania lodowego było wystarczająco żeby się pobawić. 

Obyło się bez większych ekscesów, tylko raz w (w Otzalu) porządnie zarobiłem lodem w cymbał. Trochę (może bardziej niż trochę) na własne życzenie.

Wniosek z tego taki, że jak stoi przed Tobą 200m bydlak i od rana Ci mówi by go nie zaczepiać to idziesz grzecznie zobaczyć czy nie ma Cię w lokalnej knajpie, a nie męczysz go przez trzy godziny aż Ci przypier…

Taka format turystyki przypadła mi do gustu, to bardzo przyjemny sposób na przepalanie diesla oraz bezproduktywne zmarnowanie kilku tygodni.

Wspinaczka w Turcji oczami tetryka – super skały, znośne żarcie, przyjaźni tubylcy

Dodał Aleksandra Kita, 9 grudnia 2024 Kategorie: Aktualności, Bez kategorii, Działalność zagraniczna, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy
Wspinaczka w Turcji oczami tetryka – super skały, znośne żarcie, przyjaźni tubylcy

Marek Freus:

Turcja jak wiemy z jaskiń słynie, choć my akurat tylko turystyka i wspinanie. Nie odkryję Ameryki, wspinaczka w Turcji jest the best. Góry mają zarąbiste.

Na szczęście, na ostatniej prostej przed wyjazdem, dołączyła do nas Iza, jedyna klubowiczka na tyle zdeterminowana by pieprzyć robotę, zrobić urlop, umilić sobie listopad słońcem. No i słońce było, były też przelotne opady, mały huragan itp. Na szczęście owa dynamika pogody przebiegała w zdecydowanie wyższej temperaturze, więc plan, który się kształtował już na miejscu, realizowaliśmy w stu procentach.

Podczas tego raptem tygodnia odwiedziliśmy trzy rejony wspinaczkowe, trzy starożytne ruiny miast, kanion, przereklamowaną starówkę Antalyi, no i najważniejsze, piliśmy wino na plaży pod gwiazdami ; )

Wyjazd na wspin do Turcji wyszedł super. Dawno mi się tak nie podobało i nie była to bynajmniej zasługa hotelu all inclusive ; )

Miałem pewne obawy że jadąc z Marcinem, dwa stare dziady, będziemy wyglądać jak para waginosceptyków ; ) Ale Turcja okazała się być tolerancyjnym krajem, dwa menszczyzna w jednym łóżku !Na wszelki wypadek rozdzieliliśmy, w końcu damska obsługa, która okazała się nadzwyczaj miła, nie mogła mieć wątpliwości ; )

Z trzech odwiedzonych ruin, zdecydowanie najciekawsze były te najmniej reklamowane i z najtańszym wstępem- 11ojro, tak na marginesie w Turcji za tego typu atrakcje przelicznik jest z euro, oczywiście lekko niekorzystny, miejscowi mają taniej i w własnej walucie- taka trochę komuna. Olimpos, bo o tym ,,ancient city,, mówię, właściwie jest aktualnie odkopywane, pięknie położona hellenistyczna osada. Ma niesamowity urok, wąwóz, ujście rzeki, ruiny starożytnych budowli w zielonych zagajnikach przywodzących na myśl ruiny miast Jukatanu. A jednocześnie obok rozwija się całkiem spory rejon wspinaczkowy. Przeciwieństwem Olympus, jest główna atrakcja okolicy, czyli Aspendos, z najlepiej zachowanym i bodajże największym teatrem starożytnym. Teatr, oczywiście robi wrażenie, choć tak naprawdę był w znacznym stopniu odbudowany na początku 20wieku, ale reszta, tak trochę odstaje, no jest parę budowli, które przy odrobinie wyobraźni dają skalę możliwość starożytnych budowlańców – np. ruiny akweduktu, ale za 15 euro to i tak lipa w porównaniu do Perge, to było miasto! Pomyśleć że nasi przodkowie w tym czasie zamieszkiwali głównie ziemianki, a tam…
W Perge zachowały się (odkopano) dwie dwupasmowe aleje, poprzecznie łączące wjazdy do miasta, środkiem rozdzielającym jezdnie płynęły strumyki, ujęte w kaskady, była zieleń, fontanny, a całość założenia miejskiego jest większa niż Krakowska starówka, a dochodzi jeszcze górne miasto-Akropol, którego nie zdążyliśmy zobaczyć bo nam furtki zamykali.

Samo wspinanie. Większość przylatuje, jedzie do wiochy Geyikabiri i tam zostaje. Tysiąc dróg, właściwie dostępnych z buta wystarczy na kilka wyjazdów ; ) Ale realnie, z mojej skromnej kwerendy, żeby tam poczuć radość wspinania to trzeba poruszać się zdecydowanie powyżej stopnia 6! Dodatkowo, nie wiem czy to ma związek, ale rejon był od początku eksplorowany głównie przez wspinaczy niemieckojęzycznych i wyceny są tam harde, to nie jakieś wakacyjne Leonidio czy Kalymnos, można się zdziwić. Drogi miejscowych zawodników wydają się łatwiejsze. A sama Antalya? No nie jest źle, całkiem nowoczesne miasto, ba komunikacyjnie lepiej niż Wrocek- sorry wróć, każde miasto które znam jest lepsze niż Wrocek ; ) Z hotelu z którego startowaliśmy, do Geyikabiri mieliśmy od 20 do 25 minut autem, a było to hotel przy nadmorskiej promenadzie. Dodatkowo widok,nasza dzielnica była jak Kościelisko nad morzem, w tle wyrastały takie ala Tatry Zachodnie. Ale, te tutejsze Tatry zachodnie, mają więcej Giewontów ; ) A w promieniu 40 km od miasta jest nawet trzytysięcznik.

Zdjęcia Marka i Izy

Odszedł Witek Kubik

Dodał Mirek Kopertowski, 12 listopada 2024 Kategorie: Aktualności, Bez kategorii, Ważne Brak komentarzy

Z przykrością dowiedzieliśmy się o śmierci naszego klubowego kolegi. W piątek nad ranem odszedł Witek Kubik – grotołaz, płetwonurek i alpinista ale przede dla wielu z nas przyjaciel z sekcji.

Pogrzeb odbędzie się w czwartek (14.11) o godzinie 12:30 w parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny przy ul. Pszczelarskiej we Wrocławiu – Ołtaszynie.

„Witek Kubik inżynier górnictwa, grotołaz (uczestnik wypraw do Snieżnej, Gortani, Boegan, Davanzo), płetwonurek, alpinista i himalaista; wybitny narciarz skitourowy, reprezentant Polski na mistrzostwach w Premanie, mistrzostwach Polski w Tatrach, żlebowy ski ekstremista, intuicyjny prekursor drytoolingu w latach 80 tych w zimowych przejściach w Tatrach i Alpach, ze swoim nieśmiertelnym Szakalem i Barracudą (Piz Palu , Grand Pilastro, lodowa ściana Lenzspitze- Eis Schild, Piz Badile, pierwsze zimowe przejscie północnego filara Glockner Kamm, Piz Bernina, droga Messnerow na Sellach- Dolomity), pierwsze polskie wejście na Carraz I , lodowa ściana Artensoraju w Andach, droga Czechow na Nuna (7135m)- pierwsze polskie przejscie 1989 i zaporęczowanie drogi na Satopantha w zimowych warunkach. Wspinał się w Tatrach do ostatnich lat, gromadząc klasyki gdy dopadła go choroba. Aktywny ściankowo do ostatniej chwili, ostatni raz wspinaliśmy się na ściance we wrześniu tego roku, szykował się na pd ścianę Dachsteinu. Prywatnie bardzo pogodny, życzliwy ludziom, DOBRY CZŁOWIEK Spij spokojnie przyjacielu”.
Adam Domanasiewicz

Jeśli ktoś chciałby się podzielić wspólnymi wspomnieniami, zapraszam do kontaktu.
Sgw@sgw.wroc.pl

Rusza nowy kurs!

Dodał Aleksandra Kita, 3 marca 2024 Kategorie: Aktualności, Bez kategorii, Działalność szkoleniowa, Ważne Brak komentarzy
Rusza nowy kurs!

Cześć!
Nie mogliście uczestniczyć w spotkaniu informacyjnym w sprawie kursu?
Nic straconego!
Przyjdźcie na pierwszy wykład do siedziby naszego klubu (góralska 38 – od tyłu kamienicy) już w najbliższy wtorek (05.03) na godzinę 19:00 lub napisz już dziś na sgw@sgw.wroc.pl po więcej informacji.
Do zobaczenia! 

fot. Andrzej Wyczółkowski

Odszedł Włodziu Kucia

Dodał Aleksandra Kita, 8 stycznia 2024 Kategorie: Aktualności, Bez kategorii Brak komentarzy

Moi Kochani,

Rano przyszła wiadomość od Zająca (Ola Augustyn) że zmarł nasz drogi przyjaciel Włodziu Kucia, zwany również Wodzinkiem. Włodziu ubarwiał nasze życie sekcyjne przez jakieś 30 lat by następnie zniknąć prawie że w zapomnieniu na następne 20 lat.


Już jako kursant Włodziu dal się poznać jako nieprzeciętna osobowość, kiedy to pojawił się na szkoleniu kursowym w Olsztynie w hełmiku naftowym. W owym to czasie nie miał w sobie jeszcze twardości grotołaza i miał porządne trudności z wyjściem ze Studniska. Pejter powiedział mi ze jak go wspomagano w wyjściu to jakoś drabinka pomiędzy szczebelkami zaplątała mu się w ow hełm naftowy.

Tadzio Bryś jest osoba, która pierwsza dostrzegła nieprzeciętne walory we Włodziu i z tego powodu zrobiliśmy wyjazd w skałki Kroczyckie z Włodziem, który pochodzi z tamtych stron. Włodziu skierował nas do grupy skałek 30 do 50 m wysokich, gdzie przez większość dnia wspinaliśmy się z dolna asekuracja. Na jednej z dróg Włodziu dzielnie wystartował na pierwszego i gdzieś w połowie ścianki się zatrzymał a następnie wycofał. Kiedy doszedłem do tego samego odcinka musiałem się dobrze skoncentrować na przejściu i miejsce wydało mi się 5+. Był tam również stary hak. Podczas gdy Włodziu przechodzi przez to miejsce z górna usłyszeliśmy po raz pierwszy sławne „uwiezglem, uwiezglem..”. Tadziowi udało się wybić ów hak, a następnie powiedział ze wysłaliśmy kursanta na szóstkę na pierwszego!

Okazało się potem że właściwe skałki to skałki Rzędkowickie, do których doszliśmy następnego dnia wieczorem. Tam wszyscy wędkowali i nikt nie słyszał o dolnej asekuracji.

Jakiś czas popłynął i Włodziu się rozwijał, ciągle był cichym do rany przytul człowiekiem, ale w jaskiniach w trudnych miejscach zaczynał się pojawiać demon jako żywe wcielenie przedostatnie zwrotki alfabetu sekcyjnego. W czasie jednego z re-transportów ze Śnieżnej właśnie wyszedłem ciągnąc szpej, kiedy pojawiła się grupa Warszawiaków, bo przyszedł ich czas. Włodziu był za mną i właśnie zbliżał się do zakrętu na lodospadzie, bardzo ciasnym tego roku. Zawołałem warszawskie panienki do otworu mówiąc im „chodźcie tutaj zaraz coś usłyszycie”. W tym momencie Włodziu dotarł zakrętu i „uwiazgl”, po chwili usłyszeliśmy straszliwa wiąchę, która trwała aż pojawił się w otworze. Demon zaczął odchodzić, a Władziu usiadł powiedział cichutko „o kurczę” i zaczął zdejmować uprząż. Warszawskie panienki nie mogły uwierzyć zaistniałej metamorfozie. Bo oto przed nimi siedział cichy delikatny człowiek.

Po moim wyjeździe do US Włodziu obijał po mnie stanowisko prezesa Sekcji (już przy KW) i zorganizował wyprawę Sylwestrowa na Morawy. Tam w czasie imprezy sylwestrowej wygłosił toast „by szlak trafił komunę”. Dwa lata później Cyganek powiedział do Wodzianka „Wladeczku to tyś to sprawił”. O toaście wiem od Marioli, a o odpowiedzi Cyganka od mojego kuzyna Tomka. Ale Ola A (Zając) podaje inna wersje w której Wodzinek wypowiedział to zaklęcie przy nacieku, który spełnia życzenia. Tak to bywa z legendami.

Włodziu był niezwykle uzdolnionym manualnie człowiekiem, a produkty jego pracy znalazły się w przestrzeń kosmicznej w próbnikach i sadach konstruowanych w Instytucie Badan Kosmicznych we Wrocławiu, a wysłanych w przestrzeń z Bajkonuru. Te zdolność również się pokazały podczas projekty badanie pH i zasolenia wód jaskiniowych, gdzie np. robiliśmy 24 godzinne obserwacje wody na drugim biwaku w Śnieżnej.

Jakoś po rozwiązaniu KW, Włodziu założył Towarzystwo Badania Podziemi (czy coś takiego) gdzie był prezesem. Interesujące jest że w tej postaci został uwieczniony w książce sensacyjnej dziejącej się we Wrocławiu (nie pamiętam bibliografii) gdzie bohaterowie starają się rozwiązać zagadkę wielkiego cyklotronu zbudowanego przez nazistów pomiędzy bunkrami. Prezes towarzystwa konsultuje bohaterów. Nikt nie mówi że to Włodziu Kucia, ale ci co go znają to wiedza.

To tylko kilka wspomnień pomiędzy setkami, które się w pamięta. I tak pozostanie, dopóki my istniejemy.

Teraz szybujesz z pehametrem w dłoni po niebiańskich jaskiniach.

Wiesiek Klis (Chemik)

Dodam jeszcze jedną przygodę z udziałem Włodzia:
Zimą 1977 r. zorganizowaliśmy obóz zimowy podczas którego padła klasycznie jaskinia Ptasia, gdzie Włodek odegrał kluczową rolę osobiście wygrzebał solidne igloo pod ścianą gdzie zaczynaliśmy zdobywanie progu.
Włodek w tym igloo spędził 2 tygodnie utrzymując łączność po kabelku z Salą Dantego dzięki Jego tam wytrwałości mogliśmy porozumiewać się ze światem.
Razem studiowaliśmy na tym samym wydziale Elektroniki P.W.
Włodek będziemy Ciebie wspominać byłeś postacią barwną.

Henryk Nowacki


Pogrzeb odbył się 06.01.2024 na cmentarzu w Porębie na Śląsku.

Majówka 2023

Dodał Aleksandra Kita, 22 maja 2023 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
Majówka 2023

Szczęśliwy zbieg dni wolnych od pracy oraz weekendów doprowadził do tego, że przy niewielkim nadwyrężeniu tegorocznego urlopu, można na majówkę było mieć aż 9 dni wolnego. Fakt ten w połączeniu z raczej mieszaną pogodą okresu przejściowego w polskich górach, zachęcał do dalszych wyjazdów i w ten sposób, niejako na ostatnią chwilę powstał pomysł wyjazdu do Triestu. Co prawda początkowo miała to być Słowenia i Kačna Jama, jednak przygotowanie wyjazdu i zdobycie koniecznych pozwoleń okazały się zabiegiem wymagającym więcej przygotowań, więc pozostało odłożyć pomysł na przyszłość i jak najlepiej wykorzystać długi weekend.


Ostatecznie zebrała się nas piątka. Z klubowego magazynu wzięliśmy liny, wybraliśmy miejsce noclegowe w okolicach Triestu oraz dzięki pomocy klubowego kolegi Olgierda zdobyliśmy opisy kilku jaskiń. Opóźniający się koniec pracy sprawił, że jeszcze lekko zmęczeni, po kilku intensywnych dniach wyruszyliśmy dopiero w poniedziałkowe południe, po szybkim pakowaniu tj. wywróceniu mieszkania do góry nogami. Jak się okazuje klubowy sprzęt, szpej osobisty oraz świeżo przywieziony szpej z pracy dwóch osób to trochę dużo na 40 m2 mieszkania. Z racji, że wyjazd miał być zupełnie luźnym wypoczynkiem, plan dotarcia na miejsce zakładał jazdę bocznymi drogami i zatrzymywanie się gdy napotkamy na drodze coś ciekawego. Docelowo, do Triestu mieliśmy przybyć wtorkowym wieczorem. 

Pierwszy nocleg wypadł na kempingu w parku Alp Wapiennych. Niestety pogoda nie zachęcała w żaden sposób do pieszych wycieczek, więc jedyną i nie najgorszą rozrywką było szybkie wykańczanie procentowych zapasów wywiezionych z Polski i słuchanie off roadowych przygód Krzyśka, który po pomyleniu kempingów usiłował przedostać się do nas drogą gruntową. Następnego dnia, ruszyliśmy w kierunku Triestu jednak z zamiarem przejechania przez Triglavski Park i ogromną nadzieją, że może tam przestanie na chwilę padać. Ulewa w rzeczy samej zakończyła się tu po przekroczeniu granicy Słowenii, w związku z czym co chwilę zatrzymywaliśmy się na podziwianie widoków, a nawet podeszliśmy pod wodospad Boka.

Następny dzień zaczęliśmy od spokojnego śniadania, naprawy błotnika w golfie po spotkaniu z kempingowym płotkiem i wybraniu celu dnia. Padło na Grotta Noe, jaskinię z otworem dość sporych rozmiarów i około 60 metrowym wolnym zjazdem. Spakowaliśmy dwa komplety lin dla szybszego wychodzenia i udaliśmy się na miejsce. Okazało się, że otwór znajduje tuż przy ścieżce i już stojąc przy “otworze” robiło na nas spore wrażenie, jednak sama zabawa zaczęła się przy zjeździe. Nie chodzi nawet o 60 m zjazdu, bo nie jest to piorunująca wysokość, ale o kubaturę która otwiera się zaraz po pokonaniu ostatniej przepinki i rozpoczęciu zjazdu. Dość szybko dostajemy się całym zespołem na dno studni i rozpoczynamy zwiedzanie poziomych ciągów, które ku naszemu zaskoczeniu, swoimi rozmiarami oraz szatą naciekową sprawiają, że sam zjazd schodzi na drugie miejsce jeżeli chodzi o wrażenia z wyjścia. Pomimo ogromnych rozmiarów sal oraz obowiązkowej sesji fotograficznej sama jaskinia nie zajmuje nam zbyt wiele czasu, a wychodzenie przechodzi wyjątkowo sprawnie więc na górze pojawiamy się w porze obiadowej, co skutkuje prostą decyzją o znalezieniu dobrej pizzerii oraz plaży.

Na następny dzień wybieramy jaskinię Abisso Martel. Zanim wyjechaliśmy porozmawialiśmy z gospodarzami o wejściu do jaskini (której otwór, znajduje się na kempingu!), z rozmowy dowiedzieliśmy się, że klucze są dostępne w recepcji i wystarczy zostawić jakiś zastaw, dodatkowo dowiedzieliśmy się, że przez incydent na linii golf-płotek Krzysiek został nazwany przez gospodarza ‘’Chico brum brum’’. No, może nie do końca było to brum brum, a próby naśladowania przez gospodarza konającego tłumika (który zresztą dokończył żywota w połowie drogi powrotnej), ale ciężko ten dźwięk zapisać. Szybko worujemy liny i jedziemy na zaznaczone współrzędne. Jaskinia jak się okazało położona jest u podnóża nasypu drogowego, w związku z czym przebraliśmy się już przy samochodach. W kombinezonach, z dwoma worami pod ręką przeszliśmy piorunujące 100 m, żeby po chwili zacząć już poręczować wąski, trochę ‘’pajęczo-komarzy’’ wlot, który całe szczęście rozszerzył się już po kilku pierwszych metrach tworząc wyjątkowo przyjemną studnię i kilkanaście przepinek, później całą piątką spotkamy się już na dole. Stamtąd zdecydowaliśmy się iść w poziome ciągi jaskini, partie z bogatą szatą naciekową, paroma przewężeniami i jednym zaciskiem, który okazał się być zaskakująco przyjemniejszy do pokonania w górę niż w dół. Na górze pojawiamy się równie wcześnie co poprzedniego dnia, a dodatkowo wita nas włoski upał co wpływa na decyzję odnośnie reszty dnia – plaża, kąpiel, pizza i prosecco, które pijemy nad morzem jakąś godzinę od wyjścia z jaskini, dyskutując o dość wyraźnych różnicach w porównaniu do akcji jaskiniowych w Tatrach. 


Następny dzień będący ostatnim dniem pobytu przeznaczamy na “jaskinię kempingową” do której wlotu mamy z naszych namiotów jakieś 20 metrów. Mi osobiście ta jaskinia podobała się najbardziej, a zwłaszcza konieczność wykonania kilku sporych wahadeł i pomimo początkowych problemów ze znalezieniem odpowiedniego okna do którego należało się dostać, ponownie szata naciekowa oraz przestrzenie sal i studni pozostawiają miłe wrażenie, potęgowane przez świadomość, że zaraz nad nami znajduje się kemping przez który przewija się całkiem sporo ludzi. Jeszcze tego samego wieczoru pakujemy się, żeby zaoszczędzić czas na następny dzień, na który zaplanowaliśmy jaskinię Postojną. Kemping opuszczamy przed 9-tą, zapowiadamy się na następny rok i jeszcze na sam koniec poznajemy trójkę włoskich grotołazów, którzy właśnie szykowali się do wejścia do jaskini Po krótkiej rozmowie wymieniamy się kontaktami i ruszamy do Słowenii. 


Postojna Jama robi kolosalne wrażenie. Szata naciekowa, rozmiary nacieków, oświetlenie sal, natomiast osobiście – nie wiem czy to przez fakt tłumów ludzi, czy jeżdżenia kolejką po jaskini, pomimo niesamowitych walorów estetycznych wiem, że byłem tam ostatni raz. Tego samego natomiast nie powiem o muzeum krasu, gdzie spędziłem dobrze ponad godzinę i wydaje mi się, że dalej nie zobaczyłem wszystkiego.

 
Odwiedzone przez nas okolice uznaję za idealne miejsce na luźny majówkowy wyjazd i dobrym pomysłem będzie powtórzyć to za rok, tym razem z trochę obszerniejszym i dopracowanym planem i oby w większym gronie. Nudzić się tam ciężko, jest to w końcu ‘’jaskiniowy fast food’’ położony nad morzem, a ceny nie odbiegają znacznie od polskich i mimo, że życiowych rekordów nikt tam nie pobije, to na majówkę jest w sam raz. 

W wyjeździe udział wzięli: Andrzej, Monika, Michał, Krzysiek, Iza

Andrzej

Entliczek pawliczek czyli tatrzańskie „8B+”

Dodał Aleksandra Kita, 4 września 2022 Kategorie: Aktualności, Działalność, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy
Entliczek pawliczek czyli tatrzańskie „8B+”

Marek Freus
Skołowany tegorocznym upalnym latem, tkwiąc w jakimś zawieszeniu i  marazmie dałem się namówić  Szymonowi Kicie na wyjazd w Tatry, oczywiście na wspinanie. Przekonał mnie swoim zapałem i zaimponował determinacją (patrz akcja na Kieżmarskim 😉 ). Za bazę zrobiliśmy sobie Stary Smokowiec, bo tak centralnie pod  Słowackimi Tatrami, plan zaś był elastyczny, czyli się zobaczy. Pojechaliśmy na noc, poszło sprawnie, jeszcze zdążyliśmy zamknąć pobliskie knajpy. Ranek jak to ranek…Było gorąco, kisiło, zapowiadano popołudniowe burze. Świadomy ryzyka późnych wyjść w góry zaproponowałem wycieczkę wspinaczkową na Derevnik – czyli takie Słowackie skałki koło Spiskiego Hradu. Byłem tam pierwszy raz (znaczy w tych skałkach). Fajne, ubezpieczone gęsto  jak na naszej Jurze skały zbudowane z wapieni trawertynowych, przyjemne drogi. Oczywiście jechać na Słowację by wspinać się na Derevniku to głupi pomysł, to raczej takie coś przy okazji.

Kolejny dzień po zalosowaniu opcji, poszliśmy do doliny Złomisk. Ładna okolica, zachwalane powszechnie lite granity Małego Oszarpańca i klasyk czyli droga Pliska z opcją do topu. Byliśmy tam sami, cisza, spokój, rewelacja. No a dróżka? Piękna! No i jedno miejsce, niby koło sześć, ale można się zdziwić! Tuż pod szczytem postraszyło nas grzmotem i paroma kroplami deszczu, bez zaliczenia wierzchołka zrobiliśmy zjazdy i galopkiem z wywieszonym ozorem do Popradzkigo na piwo. Tutaj uwaga, nie są to duże przebiegi, Tatry to relatywnie małe góry, ale mnie to już wykańcza, stawy, biodra, kolana, no dziad jestem. Trzy godz podejście, dwie wspinanie i kolejne dwie zejście! Na szczęście z przystankiem u ,,wodopoju”. Ten asfalt do schroniska może dać w kość!

Zacięcie na Plškova Cesta
Kończysta w chmurach

Trzeci dzień, świadomie by ograniczyć deptanie, wybralismy Mekkę ,,sportowych” wspinaczek czyli Osterwę. Ale nie poszliśmy na łatwiznę 😉 Wybór padł na kolejnego klasyka co by było bardziej przygodowo i szkoleniowo – Kralina – Pawliczka albo Prawiczka- Króliczka czy jakoś tak :)). No ładny parch- taki wzorcowy. Tak skończyliśmy nasz wypad w Tatry.

Na Osterwie
Ostatni wyciąg Kraliczka – Prawniczka :)))



„Jako, że Marek czuł się pewnie przy wspinaniu mogłem na spokojnie delektować się dymem papierosowym przy milczącej zgodzie prowadzącego wyciąg”

~Szymon Kita

Filar Staszla i Prawy Puškáš

Dodał Aleksandra Kita, 4 września 2022 Kategorie: Aktualności, Bez kategorii, Działalność, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy

Tydzień temu w Tatrach Skowron mówił o wspinaniu. Nigdy jeszcze się nie wspinałam w Tatrach. I tak się napaliłam, że też chcę, że jeszcze na bazie pytałam Kitę czy nie chce pojechać. Po ostrych negocjacjach ile dni i które, pojechaliśmy na kolejny weekend.

Pierwszego dnia zrobiliśmy Filar Staszla – wejście na Zadni Granat – „prawdopodobnie najciekawsza droga Granatów dla początkujących wspinaczy”. Idealnie. To chyba my. Klasyka. Wycena na V. Brzmi na łatwe. Ale z z plecakami i w większości na asekuracji własnej (przy trudnych miejscach były jakieś stare zardzewiałe haki, nawet parę plakietek było).

Związaliśmy się z Szymonem liną. Lubię ten moment. Taki… Powierzania troszkę życia komuś. Czasem robię to zupełnie bezrefleksyjnie, przecież tyle razy i z tyloma ludźmi już się wiązałam. A czasem, jak tym razem, z dużą domieszką ekscytacji. W końcu to Tatrzński Klasyk!

Cała droga piękna. Dla nas akurat. Technicznie łatwa, przygodowa. Taka z uśmiechem. Widoki cudne. Cały czas w dole majaczyły się Czarny i Zmarzły Staw Gąsienicowy. Tylko gdzieś tam się chmurzyska zebrały i straszyło załamaniem pogody. A ja nadal lekko schizuje przed burzą w górach.

Niedziela była dniem restowym… Koledzy uczą mnie odpoczywać. I to odpoczywać w górach… I to nawet czasem jest przyjemne. O dziwo! 😊)) spacer, sauna, zakupy i wieczorne dłuuuuuuuugie pakowanie.

Kolejny dzień. Prawy Puškáš – Klasyk na Kieżmarski Szczyt. Miał być Lewy Puškáš – łatwiejszy… ale skoro Filar Staszla poszedł nam nieźle…

Druga droga technicznie nadal nietrudna, nadal V. Ale dłuższa. Znacznie. 450 metrów wspinania. 11 wyciągów. Łatwa… owszem. Dla zgranego zespołu. Trzeba umieć szybko czytać drogę, osadzać punkty i robić stanowiska. Mniej się zastanawiać po drodze, a było pare takich miejsc, gdzie stałam chwilę za długo i serducho zabiło jakby szybciej.

Skończyliśmy drogę.. już po zmroku. Pięknie było wokół. Kontury gór, światełka na szczycie Łomnicy, oświetlone miasteczko na dole. Przegadaliśmy, że schodzenie w środku nocy mało nas bawi. I tak oto przekiblowaliśmy pod szczytem.

Ze szczytu przyglądaliśmy się innym wierzchołkom w okolicy. Tam można wejść! Tam pójść! Chcieliśmy jeszcze przejść grań Wideł i zjechać z Łomnicy. Ale to kiedy indziej. Czasowo byśmy się nie wyrobili.

Ponoć to dobrze gdy pozostaje niedosyt… czy ja wiem…
Wróciliśmy z masą pomysłów na kolejne wycieczki i kolejne wspinania 😊

Tatry w Maju 2022. Trawers czarnej i egzamin 

Dodał Aleksandra Kita, 21 czerwca 2022 Kategorie: Aktualności, Działalność krajowa, Działalność szkoleniowa, Ważne Brak komentarzy

Pod koniec maja 2022 r. odbyła się nietypowa, kursowa wycieczka w Tatry. Zazwyczaj kursanci mają możliwość wyjazdu do jaskiń w Tatrach w czasie dwóch obozów – letniego i zimowego. Tak było i u nas. Jednak pandemia negatywnie dotknęła nasz kurs i większości kursantów brakowało przejść jaskiniowych. Poza tym, najlepsze warunki do egzaminu są na bazie w Witowie: kursanci i egzaminatorzy są zamknięci w domu bez możliwości ucieczki. Do tego brak internetu sprawia, że można polegać tylko na swojej wiedzy.

Dlatego plan był taki, żeby w sobotę zrobić wyjście do jaskini, a w niedzielę zdawać/zdać 🙂 egzamin.

Obozy odbywają się latem i zimą nie bez powodu: warunki panujące w tym czasie pozwalają na zwiedzanie wielu, różnych jaskiń. Pod koniec maja znaczna część udostępnionych jaskiń jest niedostępna ze względu na wysoki poziom wody, a w niektórych z nich zaczyna padać jaskiniowy deszcz. Ponadto większość typowych jaskiń kursowych była już zwiedzana przez kursantów.

Okazało się, że idealną jaskinią jest jaskinia Czarna. Jest dość sucha i posiada kilka sposobów przejścia, więc zawsze można znaleźć coś nowego. Dodatkowo, symbolicznym jest zakończenie kursu taternictwa w jaskini, która była eksplorowana przez nasz klub w 1961 roku.

Czarna Jaskinia ma kilka otworów: trzy po południowo-zachodniej stronie góry, jedno po stronie północno-wschodniej. Z obu stron liczne korytarze prowadzą do Szmaragdowego jeziorka. 

Jedną z popularnych tras jest przejście przez całą jaskinię od wyjścia południowego do północnego, tzw. trawers Czarną. Jednoczesna obecność wystarczającej liczby kursantów i instruktorów umożliwia jednoczesne przejście jaskini z obu stron.

Jedna ekipa idzie od wejścia północnego, druga od południowego, spotykają się nad Szmaragdowym jeziorkiem, gratulują sobie, że nie zgubili się w ciemnej jaskini i wychodzą drugą stroną po zaporęczowanych już linach. Ważnym elementem planu działania jest odpowiednie zaplanowanie czasu, aby nie trzeba było zbyt długo czekać na przyjazną ekipę. Dodatkowo ustalony był czas powrotu: jeśli z jakiegoś powodu spotkanie nie odbędzie się przed wyznaczoną godziną, grupa wraca. Zamiast trawersu, zrobilibyśmy wtedy też fajną akcję ale tylko do jeziorka. 

Takie trawersy mają interesujący aspekt. Ponieważ wychodzisz z jaskini innym wyjściem niż to, którym wszedłeś do niej, przy wyjściu masz tylko to, co niosłeś przez cały trawers. Jeśli chcesz wrócić do bazy w butach i spodniach, noś to wszystko ze sobą. Ja wybrałem tylko buty, bez spodni jakoś można sobie poradzić, bo w nocy niewiele widać. Jednocześnie w drodze powrotnej trafia się na plecaki drugiej drużyny. Możesz poprosić o schowanie w nich wcześniej kanapek, tak aby czekały na Ciebie, gdy wyjdziesz 🙂

Nasza ekipa szła od strony północnego wejścia (nr 3), musiała wyjść nieco wcześniej, aby dotrzeć na miejsce spotkania o tej samej porze. Dojście do jaskini jest bliskie, ale wymaga dość stromego podejścia na Adamicę. Jednak zainspirowani przykładem naszego niesamowitego sportowca Piotra, szybko i prawie bez przekleństw wdrapaliśmy się na polanę Upłaz. Po przejściu tej polany dotarliśmy do niewielkiej wnęki w skałach, gdzie wygodnie można przebrać się w kombinezony i zostawić rzeczy. Potem pojawiła się lina do wspinaczki i wejście do jaskini. 

W Jaskini Czarnej zawsze imponowały mi duże sale i nacieki, a zwłaszcza biały `twaróg` na ścianach za Brązowym Progiem. Jedną z takich sal jest Sala św. Bernarda tuż po zjeździe z góry. Olbrzymia komnata z ogromnym tunelem Colorado (który zaskakująco szybko kończy się ślepym zaułkiem).

Charakterystyczną cechą jaskini jest również to, że na prawie każdej trasie masz wspinaczkę: z liną i asekuracją lub po prostu zapieraczką. 

W kilku miejscach jaskinia ma liczne korytarze i łatwo się zgubić, mając tylko szkic techniczny. W tym miejscu pomógł nam tekstowy opis jaskini, do którego wcześniej podchodziłem dość sceptycznie.

Spotkanie nad jeziorem odbyło się zgodnie z planem. Drugi zespół szedł jednak trochę wolniej i dał nam nieco ponad godzinę na podziwianie piękną hali i wysłuchanie historyjek doświadczonych grotołazów. 

Za głównym wyjściem jest dość strome zejście. I o ile zimą śnieg pozwala na zejście w pozycji niemal siedzącej na śniegu, o tyle latem trasa ta wymaga koncentracji i wysiłku. I butów, które trzeba było w workach ciągnąć przez całą jaskinię.

Wracaliśmy już po ciemku, więc nikt z odwiedzających park nie spotkał osób w butach, piżamach i kaskach z czołówką 🙂 

To był mój czwarty raz w Czarnej. Czy widziałem już wszystko? Oczywiście, że nie, chciałbym kiedyś wrócić, posiadając już kartę taternika i pochodzić licznymi partiami. Zwłaszcza, że jak mówią, w jaskini mogą być jeszcze nowe, nieodkryte miejsca. 

=====

Relacja kursantów 

Odszedł Zbigniew Kościelny

Dodał Mirek Kopertowski, 11 listopada 2021 Kategorie: Aktualności, Ważne Brak komentarzy
Odszedł Zbigniew Kościelny

Zbyszek był prawdziwym Człowiekiem Gór i jaskiń, pełnym ciepła i życzliwości dla innych, godnym nasladowania wzorem dla młodych adeptów grotołażenia. Poznałem go dopiero pod koniec lat 60. minionego wieku, gdy pełnił funkcje kierbaza na naszych tatrzańskich wyprawach. Nie zapomnę nigdy Jego serdecznego uśmiechu i smaku gorącej herbaty, którą witał nas przed zasypywanym świeżym śniegiem otworem Śnieżnej. Było wtedy bardzo mroźno i mocno wiało, a On przyszedł w tej śnieżnej dujawicy, aby nas młodych – zmęczonych i zmarzniętych, po trudach ciężkiej akcji jaskiniowej, ciepło przywitać i pokrzepić. Gdy potem spotykaliśmy się już tylko sporadycznie, zazwyczaj na kolejnych sekcyjnych leciach, zawsze towarzyszył Jemu ten charakterystyczny, przyjazny wszystkim, uśmiech. Była w tym brodatym uśmiechu, który – poza kolorem brody – nie zmieniał się z upływem lat, nie tylko naturalna serdeczność, ale także zawarta w nim była niezapomniana, wielka osobowość Zbyszka. Jej znamienną cechą była aktywna, ciągła ciekawość świata,, jego przyrody i ludzi, którą realizował aż do późnych lat swego życia w trakcie różnych górskich eskapad.

W Jego relacjach, w których był dystans (a raczej pogodna przekora!) do postępujących z wiekiem różnych zdrowotnych słabości, zawarta była zawsze – pełna wrażeń z wędrówek pośród nowych górskich krajobrazów – wielka pasja poznawcza, gdy wspominał swoje najnowsze himalajskie trekingi.

Zbyszka, na tle innych grotołazów i ludzi gór, wyróżniała także wielka skromność, choś należał do pionierów SMN i był jednym z najsdzielniejszych jej „tatrzańskich kosynierów” (w latach, gdy do jaskiń chodziło się z  lina sizalową i w drelichowym kombinezonie). Takim Go zapamiętałem, choć nie miałem z Nim takiego kontaktu jak Pionierzy SMN. Myślę, że starsi ode mnie seniorzy SMN napisza o NIM wiecej i ciekawiej, bo z Zbyszku nie można zapomnieć! (Tak jak nie można zapomnieć o innych grotołazach, którzy już odeszli do niebiańskich gór i grot, bo to Oni zapisali wiele pięknych i ciekawych kart historii SMN).

Żegnaj Zbyszku i czekaj cierpliwie na nas z niebiańską, górską herbatą.

Tadek Bryś

Zbigniew Kościelny (Fot. Mariusz Babicz)