W końcu udało się wyjechać na obóz letni w Tatry. Przez niewielką pomyłkę i niedogadanie, zmuszeni byliśmy szukać innego sposobu dojazdu do Zakopanego. Jakimś cudem w ostatniej chwili udało nam się złapać bla-bla cara. Jak się okazało trafiliśmy na kolegów ze Speleoclubu, którzy jechali wspinać się w Tatry Wysokie. Niestety, nie pamiętam jak mieli na imię, mimo to dziękuje im za bezpieczną i miło spędzoną podróż.
Po przyjeździe kadra chciała nas zakwaterować w „Trollowni”. Po szybkich oględzinach pokoju, wdarliśmy się na drugie piętro i zajęliśmy inny wolny pokój. „Trollownia” została do użytku dla później przybyłych strażaków. Następnego dnia czekało nas pierwsze wyjście z prezesem naszego klubu – Mirkiem, do jaskiń Kasprowej Wyżniej i Średniej. Klubowi koledzy mówili, że akcja będzie łatwa. Po zapoznaniu się ze szkicami technicznymi przystąpiliśmy do worowania lin, a następnie do łóżek odpocząć przed jutrzejszym wyjściem.
Wystartowaliśmy o ósmej rano, zarzuciliśmy plecaki i wyruszyliśmy na spotkanie z pięknymi tatrzańskimi krajobrazami. Pierwszy odcinek szlaku szybko zweryfikował zapewnienia klubowych kolegów o łatwej akcji. Po paru godzinach podejścia Mirek postanowił sprawdzić nasze przygotowanie z topografii Tatr. Nasza grupa pochylona nad mapą starała się odgadnąć nasze położenie. Mimo wielu pomysłów instruktor poinformował nas, że ścieżka, której szukamy, została dobre dwadzieścia minut za nami. Sprężyliśmy się i po pół godzinie byliśmy pod dużym piarżyskiem. Po godzinie wdrapywania się po luźnych kamieniach doszliśmy do miejsca, gdzie przebraliśmy się w kombinezony i poszliśmy szukać otworu. Po przedarciu się przez krzaki, dość szybko znaleźliśmy się pod otworem. Jaskinia Kasprowa Wyżnia okazała się być niewielką jaskinią, ale zjazd do Kasprowej Średniej, okraszony niesamowitym widokiem, zrekompensował mały niedosyt spowodowany rozmiarem jaskini. Pierwsza akcja w Tatrach była niesamowita i pokazała, że nie jest to wcale takie łatwe.
Kolejnego dnia padało i nie wyszliśmy w góry. Po paru godzinach zaczęliśmy się nudzić, jednak dzień uratowała gra z użyciem łyżki i kart do gry. Wieczorem przyjechało więcej ludzi m. in. Krzysiek Furgał, który miał być naszym instruktorem kolejnego dnia. Jako następną jaskinię wybraliśmy Nadkotliny. Rano zebraliśmy się w sobie i wyruszyliśmy na akcję. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że czeka nas najtrudniejsze podejście na całym obozie. Pod otwór podchodziliśmy ok. czterech godzin, sprawdzając kondycję naszej grupy. Nogi wchodziły nam do ’żopy’ i od czasu do czasu myśleliśmy „po co to robimy?”. Każdy jednak chciał pokazać na co go stać i przełamać własne słabości. Ostatkiem sił i prawie na czworaka udało nam się wyjść na równą powierzchnię, z której już było widać interesujący na otwór.
Jaskinia przywitała nas 70-cio metrową lufą, co zrobiło na nas ogromne wrażenie. Cała jaskinia była niezwykle interesująca, było niemalże wszystko: zjazdy, trawersy, czołganie się w błocie. Po 4 godzinach akcji wyszliśmy na zewnątrz i zaczęliśmy szykować się do powrotu. Po wejściu na szczyt naszym oczom ukazała się piękna panorama Tatr Zachodnich. Wracaliśmy Kobylarzowym Żlebem – bardziej nieprzyjemnego zejścia jeszcze nie doświadczyłem. Stwierdziliśmy, że podejście było męczące, a zejście mocno… irytujące.
Powrót zajął nam trochę więcej niż zakładaliśmy, także końcowy fragment szliśmy po ciemku, co sprzyjało wkręcaniu Marty w wymyśloną przez nas bajeczkę o czarnym Bambrze bez głowy, który łapie zbłąkanych grotołazów i wciąga ich na dno Jaskini Śnieżnej i zostawia ich z samym shuntem i kawałeczkiem liny. Po trzech godzinach od wyjścia z jaskini wróciliśmy na bazę i szybko rozeszliśmy się po pokojach, wiedząc, że nazajutrz czeka nas szkolenie z tym „panem” od korników i dzień restu, ale to już inna historia.
Wołodia Raspopov