Odszedł Janusz Paszkowski

Dodał Ewelina Raczyńska, 31 sierpnia 2021 Kategorie: Aktualności, Ważne Brak komentarzy
Odszedł Janusz Paszkowski

Z ogromnym smutkiem informujemy, że odszedł nasz wieloletni kolega klubowy, przyjaciel, grotołaz – Janusz „Jasiu” Paszkowski.

Pogrzeb odbędzie się 02.09.2021 (czwartek) o godzinie 12:00 na cmentarzu parafialnym św. Ducha ul. Bardzka 80 we Wrocławiu.

Msza Święta odbędzie się przed pogrzebem, Stypa rodzinna natomiast zaraz po (Stypa klubowa odbędzie się po Stypie rodzinnej, Majka zaprasza do siebie na ul. Semaforową).

Cześć Jego pamięci.

Zarząd SMN

At-Bashy, Kirgistan 2018

Dodał Ewelina Raczyńska, 9 grudnia 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne Brak komentarzy
At-Bashy, Kirgistan 2018

Zapraszam do przeczytania relacji z pierwszej,  międzyklubowej wyprawy rekonesansowej Sekcji Grotołazów Wrocław oraz Wielkopolskiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego do Kirgistanu, w masyw At-Bashy w górach Tien-Shan (08.2018): http://pza.org.pl/news/news-jaskinie/at-bashy-kirgistan-2018

Ewelina Raczyńska

 

 

Kurs latania…

Dodał Ewelina Raczyńska, 23 października 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność szkoleniowa, Ważne Brak komentarzy
Kurs latania…

Na początku października wydarzyło się coś wartego odnotowania – grupa młodych, silnych, przez co obarczonych toną codziennych obowiązków ludzi zgrało terminarze i wyjechało na wielkie skały, tworzące górę Biakło. Jest również znana jako mały Giewont, a znajduje się w okolicach Olsztyna koło Częstochowy. Warto wspomnieć, że był to wyjazd szkoleniowy (pierwsze dwa dni z sześciu), w ramach kursu taternictwa jaskiniowego, mający na celu wprowadzić paru żółtodziobów w ekscytujący świat wspinaczki. Jest ona ważną częścią chodzenia po jaskiniach, gdyż, co ciekawe, wiele jaskiń odkrywa się od dołu do góry, a nabyte podczas wspinania wyczucie skały pozwala z taneczną gracją przemieszczać się po korytarzach jaskiń.

 

Aut. Jacek Malinowski

 

5 października dwa samochody wyruszyły z Wrocławia, aby zameldować się na nocleg i wyspać przed dwoma dniami nauki. W sumie zebrało się nas osiem osób: dwoje instruktorów, czworo kursantów i dwie wolne dusze. Jak to zwykle bywa, po bardzo przyjemnym wieczorku integracyjnym do łóżek trafiliśmy dopiero po pierwszej w nocy. Mimo krótkiego snu, rano wszyscy podekscytowani znaleźliśmy się pod ścianą. Pod okiem dwójki przesympatycznych instruktorów: Eweliny Raczyńskiej oraz Michała ,,eMCe” Macioszczyka, przyswajaliśmy wszystkie potrzebne do wspinania umiejętności, nieustannie gnani pozytywną motywacją z ich strony. Ich opowieści przeniosły nas na wielowyciągowe ściany i wielkie lodowe ściany.

Poznaliśmy sprzęt, techniki wspinaczkowe takie jak: zakładanie stanowisk, wycofy, asekuracja czy… nie zabijanie się. Teoria przeplatana była praktyką oraz wspinaczką w parach. W sobotę Hubert zaprezentował nam jak bezpiecznie spadać, a Rafael ,który wraz z małym Stasiem odwiedzili nas pod skałą, udowodnił, że buty to niekonieczny luksus we wspinaniu, pokonując trudny fragment boso.

Wszystko zmierzało ku temu, abyśmy potrafili pokonać ścianę tradowo, czyli na własnej asekuracji. Stało się to faktem w niedzielę, kiedy to każdy po (jeśli wierzyć instruktorce Ewelinie) szybkich postępach każdy miał okazję pokonać drogę w tym stylu. Jeszcze tylko podsumowanie na wspólnym obiedzie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Kolejni na naszej drodze ludzie z pasją, kolejne poszerzające horyzonty opowieści, które wnoszą o niebo więcej niż najlepsza fachowa literatura, kolejne pokonane granice. A wszystko podsumowane ważnym wnioskiem: w górę nie polecisz.

 

Piotr Śliwiński

Na letnim obozie 2018

Dodał Ewelina Raczyńska, 23 października 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność szkoleniowa, Ważne Brak komentarzy
Na letnim obozie 2018

Zapraszamy do przeczytania dwóch relacji, napisanych przez kursantów, będących na tym samym obozie, ale w innych grupach:

 

 

 

 

Relacja Piotra Śliwińskiego:

Zgodnie z programem kursu, którego zdrowi na ciele i umyśle, dobrowolnie, my tegoroczni kursanci,  podjęliśmy się, odbyliśmy praktykę/przygodę w jaskiniach tatrzańskich. Jest to wielkie przeżycie dla jaskiniowego żółtodzioba, ponieważ musi on przełamać mnogie lęki, dyskomforty oraz ograniczenia, a także uporać się z niewyobrażalnie magicznymi doznaniami estetycznymi którymi raczą tatry zachodnie. Tak skrajne doświadczenia potrafią rozchwiać emocjonalnie najtwardszego harpagana. Na szczęście można liczyć na wieczorne sesje terapii grupowej pod okiem najlepszych instruktorów, doświadczonych grotołazów oraz krzepiących zup na chmielu.

Na tego rocznym obozie stawiło się parunastu kursantów, sympatyków klubu oraz instruktorów. Pozwoliło to na stworzenie trzech zespołów składających się z 5 kursantów i jednego instruktora. Na akcje jaskiniowe wybierały się również rekreacyjnie jaskiniowe wygi, wspomagając instruktorów. Powinniśmy przyzwyczaić się, że grotołazi urlop spędzają zażywając delikatnego ruchu i krioterapii w jaskiniowym SPA.

 

 

Tradycyjnie bazą noclegową była chatka Truchanki. Witów 314, wspominam gdyż polecam całym serduszkiem. Uczestnicy wyjazdu zaczęli napływać w piątek 29.06 zajmując wygodne łóżeczka. Reszta, która dojeżdżała w ciągu nocy musiała zadowolić się przytulną trolownią i skrawkami podłogi. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, wszakże to część przygody!

Rano dnia następnego zaplanowane było szkolenie z zasad obowiązujących w Tatrzańskim Parku Narodowym. Jest to obowiązkowa część szkolenia na taternika jaskiniowego. Wyjście zaplanowane na godzinę 8:00 ucieszyło rześkich po wczesnej pobudce lub nieprzespanej nocy kursantów, w końcu szkoda dnia! Pracownik parku  się rozpoczął szkolenie niezwykle ciekawym wykładem, wspominając między innymi w paru słowach o kolonii kornika drukarza, piciu wody ,,strumyczanki” oraz obrony przed atakiem niedźwiedzia. Warto zapamiętać, aby przy kontakcie z niedźwiedziem nie uciekać bo nie ma to sensu. Trzeba powoli wycofać się będąc odwróconym w jego stronę.

Wieczorem Dagmara, kierowniczka kursu podzieliła nas na grupy. Mogliśmy, więc zaplanować akcję na następny dzień. Tak więc moimi kompanami zostali Hubert, Asia oraz Bartek. A naszym mentorem Szymon Kostka. Szymon jest bardzo doświadczonym grotołazem i eksploratorem, MacGyverem. Skrajnie cierpliwy dla kursantów, sprawiający, że każdy w każdej sytuacji czuł się możliwie komfortowo. Dzięki niemu i jego nieodłącznemu aparatowi mamy górę przepięknych zdjęć ukazujących nasze zmagania. Nie da się zliczyć wszystkich patentów, które nam przekazał, ale moim ulubionym jest jedzenie jogurtu z płatkami na dnie jaskini. Zgodnie z zasadami każdemu wyjściu przewodził jeden z kursantów obejmując funkcję kierownika. Do jego obowiązków należało między innymi wybranie jaskini, opracowanie drogi dojścia, zaplanowanie na podstawie planu ilości lin oraz dopilnowanie porządnego ich przygotowania. Podczas pierwszej akcji przewodził nam Hubert. Z jego woli następnego poranka mieliśmy zmierzyć się z jaskinią Marmurową.

 

 

A więc zgodnie z planem o godzinie 8:00 wyruszyliśmy z ochotą w drogę. Dla mniej wysportowanych z nas okazało się to o wiele cięższe niż zakładaliśmy. Powodem mogły być wypchane do granic możliwości plecaki lub łagodne podejście pod Adamicę, ale ostatecznie wszyscy podołali i stanęliśmy pod otworem naszej pierwszej tatrzańskiej dziury. Było to dla wszystkich szczególne doświadczenie. Jaskinia okazała przepiękna, ze względu na zapierające dech w piersiach studnie. Każda kolejna dłuższa aż do zwieńczającej nasze przejście studni Kandydata o wysokości 60 metrów. Tutaj miała miejsce ważna lekcja, mianowicie wyjść w górę studni jest o wiele ciężej niż nią zjechać. Po wyjściu z jaskini zaskoczeni zostaliśmy opadami śniegu które jednak nie trwały długo a pozostawiły po sobie ślicznie wyglądający biały dywan na zielonej roślinności. Pod otworem jaskini zostaliśmy odwiedzeni przez ciekawskie kozice, które skakały niewzruszone parę metrów od nas. Wróciliśmy szczęśliwie do bazy, lecz z lekkim niepokojem myśleliśmy o kolejnych podejściach do jaskiń.

Następnego dnia z powodów zdrowotnych do jaskini Kasprowej Wyżniej oraz Średniej nie mógł wybrać się z nami Bartek, oraz Asia, która pielęgnowała chorego przygotowując się jednocześnie do wyjazdu. Niestety zobowiązania zawodowe zmusiły ją do powrotu. Nasze szeregi zasilił Józek, harpagan, który bez mrugnięcia przejął obowiązki dwóch osób. Dojście do jaskini okazało się niebezpieczne. Najpierw ja zostałem zaatakowany przez drzewo co skończyło się sporym zadrapaniem twarzy, a potem Józek poślizgnął się niebezpiecznie koziołkując w dół stromego zbocza. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało. Punktem programu był 65 metrowy zjazd pomiędzy otworami jaskiń ze znaczną ekspozycją.  I tak oto minął dzień i wieczór dnia trzeciego.

Następnego dnia połączyliśmy się z grupą, nad którą piecze sprawował Krzysiek Furgał i taką doborową zgrają osiągnęliśmy salę Dantego w jaskini Ptasiej. Do bazy przyszło nam wracać podczas zachodu słońca, co było wręcz mistycznym przeżyciem spotęgowanym świadomością przypadającego na kolejny dzień, restu. Wolnego dnia każdy odpoczywał po swojemu, jedni na górskiej przechadzce, inni posilając się w zakopiańskich knajpkach a jeszcze kolejni bycząc się cały dzień w bazie. Niestety tego dnia nasza grupa znowu straciła jednego członka, Hubert musiał wrócić do domu.

 

 

No więc następnego dnia w skromnym gronie, Szymon, Józek i ja, zdecydowaliśmy się na jaskinię Wielką Śnieżną. Mieliśmy ułatwione zadanie, ponieważ przed nami do jaskini weszła trzyosobowa grupa, z której poręczówek korzystaliśmy. Bardzo intrygujący był lodowy wodospad tuż za otworem wejściowym, pomimo wysokiej temperatury na zewnątrz jaskini. Udało nam się osiągnąć suchy biwak, gdzie może kiedyś przyjdzie nam biwakować. Kolejny dzień ze względu na warunki atmosferyczne był przymusowym restem, nikt nie miał wątpliwości, że był to słuszny wybór gdyż napływały przykre doniesienia o porażeniach piorunem turystów.

Na ostatnie, sobotnie, wyjście z osób, które jeszcze nie wyjechały utworzyliśmy jeden zespół i zaplanowaliśmy wyjście do jaskini Czarnej.

No i czas na powrót do rzeczywistości. Zmęczeni rozjeżdżamy się do domów myślami błądząc jeszcze przez krótką chwilę po rozległych salach i ciasnych korytarzach jaskiń. Wszystko co spotkało nas podczas obozu, chodzenie poza szlakami, dźwiganie mokrych lin, chłonięcie historii, związało nas w bardzo szczególny sposób z górami i środowiskiem grotołazów, bez względu na to czy ktoś będzie kontynuował swoją przygodę z jaskiniami po kursie czy też nie. Na koniec należy zadać sobie jedno bardzo ważne pytanie: jak zaliczyć ten cho***ny egzamin z topografii Tatr?

 

 

Relacja Kamili Mikołajczak:

                        Po wielu godzinach spędzonych w skałach, na sztucznej ścianie i wieży strażackiej, po zdanych egzaminach wewnętrznych oceniających naszą sprawność w posługiwaniu się rolkami, shuntami, crollami i małpami – nadszedł dla nas wreszcie długo wyczekiwany moment próby, czyli letni obóz tatrzański. Jak niektórym wiadomo, idea tego obozu jest taka, żeby bez uszkodzenia siebie przejść możliwie dużą ilość jaskiń – najlepiej 5 lub więcej, co jest jednym z warunków dostąpienia później przywileju zdawania egzaminu na kartę taternika. A zatem – w dobrych nastrojach i z pytaniami w głowie z cyklu: „czy dam radę?”, pojawiliśmy się w większości w ostatni piątek czerwca AD 2018 w stałej już bazie klubów wrocławskich – Truchanówce, z którego to miejsca do Doliny Kościeliskiej, będącej głównym punktem speleologicznych wycieczek, jest już przysłowiowy „rzut beretem”. Upchnięci na łóżkach, karimatach i gdzie się dało, postanowiliśmy zaznać choć kilku godzin snu. 

            Zanim spróbowaliśmy sił w dziurach, udaliśmy się w sobotę rano na spacer połączony ze szkoleniem z przedstawicielem Tatrzańskiego Parku Narodowego, na którym dowiedzieliśmy się, między innymi, jak działać, aby było to zgodne z regulaminem tego objętego ochroną obszaru. Otrzymaliśmy też całkiem pokaźną garść ciekawostek dotyczących tatrzańskiej fauny i flory. Będąc wyposażonym w te informacje – nie pozostało nam nic innego, jak złapać trochę oddechu przed czekającym nas nazajutrz wyzwaniem, to jest naszą pierwszą w życiu (dla większości) tatrzańską dziurą, która to miała mieć niewiele wspólnego z tym, co widzieliśmy do tej pory na Jurze i w Sudetach. I jak się miało wkrótce okazać, rzeczywiście Jura i Sudety nikomu z nas nie dały tak w kość, jak wielkie głębokie studnie i strome podejścia z plecakiem, który ważyć miał połowę tego, co my (no – przynajmniej tak nam się w amoku wchodzenia pod górę wydawało). Część z nas wróciła zatem, po wspomnianym szkoleniu, na bazę, inni wybrali się do schroniska na Hali Ornak na szybki obiad, a ci najbardziej spragnieni górskiej przygody poszli na krótsze bądź – częściej – dłuższe tatrzańskie wycieczki, z których wrócili dopiero późnym wieczorem.

 

          

  Moja grupa kursowa pod wezwaniem Instruktora Krzysia, którego poczucie humoru miało dodawać nam otuchy przez cały kolejny tydzień – składała się z czterech osób: Pauli, Antona, Adasia (który dołączył do nas ze Speleoklubu Łódzkiego) i mnie. Na pierwszy ogień i rozruszanie się poszła Kasprowa Wyżnia, przy której to jaskini podobno „kursanci za bardzo się nie namęczą”. Z perspektywy czasu myślę jednak, że to wyjście dostarczyło nam całkiem sporo emocji. Był to pierwszy raz, kiedy, oprócz siebie, musieliśmy wtargać pod górę liny, kaski i, tak zwany, sprzęt osobisty. Nie było to wcale takie łatwe. Po drugie: nie mieliśmy pojęcia, jaką ścieżkę wybrać, żeby dojść do jaskini. W końcu po kilku… czy kilkunastu minutach debaty – wybraliśmy drogę może nie najlepszą, ale też znowuż nie najgorszą 😉 Po trzecie, nie mogliśmy znaleźć otworu, mimo udzielonych nam wcześniej na bazie wskazówek, że „trzeba obejść tę górę”. Wreszcie, po czwarte, opuszczenie liny metodą „na złodzieja” w celu dotarcia do trawersu prowadzącego do Kasprowej Średniej nie bardzo się udało, ponieważ lina zapętliła się na kamieniu i cała skomplikowana operacja zdjęcia jej zajęła tym najbardziej doświadczonym wśród nas, czyli Krzyśkowi oraz Danielowi i Piotrowi (którzy dołączyli do naszej grupy na okoliczność tego konkretnego wyjścia), około godziny. Na szczęście – z pozytywnym skutkiem. Grunt, że przynajmniej częściowo plan zdobycia jaskini powiódł się. Kasprowa Wyżnia – obejrzana, choć na odwiedziny w Średniej musimy jeszcze poczekać. Po akcji wróciliśmy dość wcześnie na bazę i zaczęliśmy, w tym samym składzie kursantów, planować wyjście do Jaskini Marmurowej, w której to można było się już zmęczyć, zwłaszcza na podejściu na tak ukochanej przez wszystkich morderczej Adamicy. 

 

           

Akcja w Marmurowej była udana, oczywiście nie bez przygód godnych kursanta. Adasiowi zacięła się w shuncie rękawica, z którą to walczył wisząc na linie przez pół godziny, przewspinanie fragmentu ściany przez Paulę i Antona też dostarczyło odpowiednich wrażeń, a ja, kierując się znakami w postaci leżącej na ziemi starej rękawicy, wybrałam złą drogę powrotną i na kilkanaście minut utknęłam w zacisku (Dzięki, Adaś, za zejście na dół i kontakt głosowy;)). W końcu przyszedł Krzysiek i uwolnił mnie od dalszych chwil grozy przeplecionych planowaniem diety i wyobrażeń, jak wyglądać będzie spędzone w tym samym miejscu kolejne 30 godzin. „Akcja ratunkowa” przeprowadzona przez Instruktora trwała całe kilkanaście sekund. A zatem każdy bezpiecznie i przed zaplanowaną godziną wydostał się z jaskini. Zdążyliśmy zjeść nawet wszystkie placki w Józefie, zanim do knajpki nie dotarła kolejna nasza klubowa grupa nie mogąca nam wybaczyć, że został im już tylko schabowy. Po obiadokolacji poczuliśmy się gotowi na „najgorsze” dnia kolejnego, to jest na Ptasią Studnię;).

 

          

  Opuścił nas Anton, więc połączyliśmy siły z grupą pod wezwaniem Szymona. Szóstka kursantów: ja, Paula, niezniszczalny Terminator Józek, Hubert, Piotrek i Adaś, a także Szymon S. oraz naszych dwóch Instruktorów – Krzysztof i Szymon, wyruszyliśmy na dość karkołomny, w moim odczuciu, podbój tej nie najłatwiejszej dziury. Mnie pokonał już najgorszy dla mnie na świecie czerwony szlak i wspomniana wcześniej Adamica. Wczorajszego dnia miałam wielką nadzieję na brak przymusu wędrowania tęże drogą podczas obozu raz jeszcze.  Niestety – trzeba było nią wpełznąć znów, a później, ostatkiem sił, z „syndromem dnia trzeciego”, dojść w jakieś sensowne miejsce w jaskini i wyjść z niej. Dotarliśmy do Sali Dantego, na dnie której Szymon z Piotrem zjedli po pożywnym jogurcie z płatkami (!), a reszta po Marsie czy innym Snickersie. I tak wyposażeni w resztki sił zaczęliśmy wychodzić, wychodzić, wychodzić…, a wychodzenie to zdawało się nie mieć końca, lecz w końcu wszyscy wyleźliśmy, myśląc już chyba tylko o tym, że w bazie czeka na nas niejedno zimne piwo, a nazajutrz robimy dzień restowy, z którego oferty każdy skorzystał według własnego uznania. Niektórzy udali się do Zakopca, a ja nie mogłam oprzeć się urokom term, które na nowo pobudziły mnie do życia na tyle, że następnego dnia, w drodze do Wielkiej Litworowej, nawet nie zauważyłam trudności Kobylarzowego Żlebu. Wieczorem na bazie dołączył do nas Andrea, więc znów jak na początku w składzie 4 + Instruktor, poszliśmy do jaskini, która ze względu na kilkudniową już aklimatyzację wyszła nam całkiem sprawnie, chociaż zaporęczowaliśmy ją do tylko do trawersu nad Studnią Flacha. Po akcji wróciłam z Krzyśkiem na bazę, natomiast pozostała trójka postanowiła poleżeć na łonie natury i fotografować kozice, których wyjątkowo dużo pojawiło się w okolicach szlaku.

            I tak zbliżaliśmy się niestety do końca obozu… W piątek miało padać i padało, więc moja grupa została w bazie. Ekipa nie-kursantów, która wybrała się do Czarnej, musiała nakładać kaski w celu ochrony przed gradem.

 

Po całym tygodniu wyzwań i wystawiania siebie i swoich umiejętności na próbę, byliśmy już trochę zmęczeni. Choć teraz, prawie dwa tygodnie po zakończonym obozie, pewnie niejeden z nas chciałby sprzed monitora komputera  czy z wygodnej kanapy, przenieść się z powrotem w tatrzańskie ciemności albo na jakąś klubową  wieczorną imprezę w kuchni Truchanówki…

            Było cudnie. Niech żałują wszyscy, którzy nie dotarli. A dla naszych Instruktorów z SGW  – ogromne podziękowania za komfort, wiedzę, doświadczenie i bezpieczeństwo. Bez Was – byłoby ciężko.

                                                                                                         

 

 

Wymiana asekuracji na skale Maciek k. Międzygórza

Dodał Ewelina Raczyńska, 25 września 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność krajowa, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy
Wymiana asekuracji na skale Maciek k. Międzygórza

Weekend 15-16 września 2018r. spędziliśmy na działaniach ekiperskich w Kotlinie Kłodzkiej. Akcja miała miejsce na skale Maciek, w Dolinie Bogoryi koło Międzygórza, a odbyła się w ramach stażu ekiperskiego pod okiem doświadczonego ekipera i kustosza skał tego rejonu – Marka Freusa.

 

 

W związku z tym, że skała była wyjątkowo omszona i zarośnięta wszelkim zielskiem, w pierwszym etapie czekało nas żmudne szorowanie dróg. Z pomocą szczotek, motyczek itp sprzętów użytku ogrodniczego, już po kilku godzinach ciężkiej pracy skała (w liniach dróg) była oczyszczona i nadająca się do rozpoczęcia re/ekiperowania.

 

 

 

Skała Maciek PRZED I PO

 

Na trzech (nr 1,2,3) dotychczas już znanych drogach dokonaliśmy wymiany starej, stałej asekuracji na nową. Została również obita jedna, zupełnie nowa droga (nr 4). Na skale znajdują się też inne drogi, ale czekają jeszcze na ponowne ubezpieczenie.

 

Ewelina i eMCe w trakcie ekiperowania fot. Grzegorz Szmidt

 

W ten weekend zdążyliśmy też już przetestować naszą nową asekurację…:)

Marcin Przybyszewski na drodze „Maciek ja tylko żartowałem”, VI Fot. Ewelina Raczyńska

 

W wyniku powyższych prac powstało nowe topo skały dostępne w pdf tutaj:  Międzygórze Skała Maciek TOPO.

W sumie obiliśmy 4 drogi, zużyliśmy 21 ringów Fixe Hcr 10/90 i 3 stanowiska zjazdowe proste z dwoma ringami (ze stali nierdzewnej). Do prac użyto kleju Fisher V360-S (data ważności 2020r.). Kotwy i kleje niezbędne do prac na skale otrzymaliśmy od IŚW Nasze Skały. Bardzo dziękujemy w imieniu wszystkich wspinaczy, którzy będą korzystać z wymienionych ubezpieczeń.

PS. Bardzo dziękujemy Markowi za cenne rady i poświęcony nam czas oraz dwóm Grześkom za okazaną pomoc!

Ewelina

Uczestnicy stażu:
Ewelina Raczyńska
Michał Macioszczyk (eMCe)

Nadzorujący prace:
Marek Freus

Ekipa wspierająca:
Grzegorz Płoska
Grzegorz Szmidt
Marta Ługowska
Marcin Przybyszewski

 

 

„Nareszcie Speleo!” i trochę wspinania – Włochy 2017

Dodał Ewelina Raczyńska, 4 stycznia 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy
„Nareszcie Speleo!” i trochę wspinania – Włochy 2017

Długo mi się zeszło, aby znaleźć odrobinę czasu i energii, żeby napisać parę słów z wyjazdu, który miał miejsce 29-5.11.2017 do Włoch.

Głównym celem naszego wyjazdu było dołączenie do włoskiego odpowiednika naszego ForumSpeleo, zwanego “FinalMente Speleo!”– “Nareszcie Speleo!”. Zaproszenie na to wyjątkowe wydarzenie dostaliśmy od naszego włoskiego kolegi, grotołaza-ratownika Giuseppe Conti, poznanego na spotkaniach ECRA-y. Impreza naprawdę robi wrażenie, ponieważ uczestniczy w niej niemal…3 tysiące ludzi! Całość trwa 4 dni, a w tym czasie odbywają się wykłady, prelekcje, wycieczki, koncerty itp. W tym roku festiwal odbywał się w niesamowitym miejscu, Finale Ligure, ale o tym nieco później.

Zanim jednak trafiliśmy do Finale Ligure, postanowiliśmy spędzić kilka dni w Dolinie Sarca, gdzie znajduje się słynny wśród wspinaczy rejon dróg sportowych i wielowyciągowych. Dolina Sarca jest doliną boczną większej doliny Val Rendena należącej do Alp Wschodnich. Znajduje się ona w północnych Włoszech, w prowincji Trydent.

 

 

Dolina Sarca rozciąga się pomiędzy miejscowością Trento a Arco, na tym obszarze znajduje się ponad 520 dróg! Zanim zatem ruszyliśmy na wspinanie długo trzeba było wertować ponad 600 stronicowy przewodnik, w znalezieniu odpowiadającej nam drogi.

 

 

Zdecydowaliśmy się na rozpoznanie rejonu Piccolo Dain oraz Parete Zebrata, gdzie wybraliśmy dla siebie kilka dróg wielowyciągowych, z których każda miała ponad 200m. Mimo jesieni pogoda była idealna, około 20 stopni, wspaniale! Spaliśmy na dziko, jak zresztą duża część wspinaczy, których nadal nie brakowało o tej porze roku.

 

 

Gdy już nacieszyliśmy się wspinaniem ruszyliśmy w dalszą podróż, do Finale Ligure. Po drodze odwiedziliśmy Mediolan, żeby choć przez kilka godzin zobaczyć światową stolicę mody.

W Finale Ligure czekał już na nas Giuseppe, żeby pomóc nam w rejestracji, załatwieniu noclegu i zapisaniu się na wyjścia do jaskiń. Włosi bowiem nie lubią posługiwać się angielskim i wszystko było w ich ojczystym języku. Dostaliśmy nocleg na pobliskim kempingu, w cenie “wejściówki” na imprezę. Na kolejne dni byliśmy zapisani na kilka wyjść jaskiniowych. Odwiedziliśmy min. takie jaskinie jak: Alzabecchi czy Arma Pollera. Przepiękne, bardzo ciepłe (ok 13st), bogate w nacieki jaskiniowe!

 

 

Popołudniami można było się wyposażyć w różnego rodzaju sprzęt, sprzedawany tam w promocyjnych cenach przez przedstawicieli rozmaitych marek górskich. Wieczorami dołączaliśmy do wielkiego namiotu, gdzie wszyscy zbierali się w celach biesiadowania. W namiocie oprócz trunków różnego rodzaju, poszczególne kluby sprzedawały swoje regionalne potrawy, a w międzyczasie koncertowały różne zespoły. Podczas jednych z dni dołączyliśmy do prelekcji przedstawicieli wyprawy do jaskini Vierovikina, którzy opowiadali o swoim sukcesie. Był to jedyny wykład, który rozumieliśmy, ponieważ był po rosyjsku (z włoskim tłumaczeniem rzecz jasna:). Po prezentacji udało nam się porozmawiać z prelegentami o szczegółach ich letniej wyprawy i planów na przyszłość.
Tego dnia zwiedziliśmy  też okolicę Ligurii.

 

W tym wesołym czasie poznaliśmy wiele grotołazów z całych Włoch i mamy nadzieję na spotkanie z nimi w przyszłym roku.

 

 

Serdecznie polecam ten region na wszelkiego rodzaju “speleowczasy” –  urokliwe Alpy Liguryjskie, w których kryją się liczne, łatwo dostępne jaskinie, jeden z najbardziej znanych rejonów wspinaczki sportowej w Europie, a jak nam się już to wszystko znudzi można się wylegiwać na liguryjskiej plaży! Raj na ziemi tylko 1500km od domu;).

 

Udział wzięli Ewelina Raczyńska i Michał Macioszczyk.

 

Majówka 2017 w Rumunii

Dodał Ewelina Raczyńska, 12 czerwca 2017 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność zagraniczna, Ważne Komentarze: 1
Majówka 2017 w Rumunii

Jedziesz do Rumunii??? Jak tak to potrzebuje szybkiego potwierdzenia.…

Nie wahając się długo odpowiedziałem: dobra jadę, ale kto organizuje, gdzie, jak i dlaczego?

Tomi z STJ-tu z Krakowa, poznaliśmy się w Czarnogórze na zeszłorocznej Meduzie. W ten oto sposób, pocztą pantoflową, dowiedziałem się,  że organizowany jest wyjazd.

Dalej to tylko, szybkie pakowanie w przeddzień wyjazdu i ogarniecie wszystkiego, czego chcą od ciebie w robocie, jak musisz akurat szybciej wyjść. Uff.. udało się wyjechaliśmy. Oby tylko pogoda dopisała, bo leżący śnieg i lejący wokół deszcze na to nie wskazuje. Po długiej 13-godzinnej podróży, zatrzymujemy się pod miejscowością  Beius,  gdzie po krótkim noclegu ruszamy na zwiedzanie płaskowyżu Padis.

Jest to bez wątpienia  jeden z najpiękniejszych powierzchniowo terenów krasowych znajdującego się w górach Apuseni pasma Bihor w północno-zachodniej części Rumunii. Oprócz, przepięknej krasowej doliny Polana Ponor, licznych wąwozów czy wodospadów, największe wrażenie robi przeogromny 70 metrowy portal będący otworem głównym jaskini Citateli Ponorului. Góry pokryte jeszcze o tej porze roku, głębokim śniegiem, który urozmaica nam podróż.

 

 

Po udanym trekingu ruszamy do naszej docelowej bazy w Casa Traditionale w Rosia, tuż obok jaskini Ciur Ponor. Rozbijamy namioty obok krytych słomą chat, gdzie wieczorami tętniło życie imprezowo-towarzyskie. Jest tam wszystko, by zapewnić pozory cywilizacji, czyli prysznic z zimną wodą, publiczna toaleta, oraz okupowana przez wszystkich kuchnia.

Następnego dnia, po udanym wieczorze integracyjno-zapoznawczym, ruszamy podzieleni na grupy na podbój rumuńskich jaskiń. W swojej grupie idę do jaskini  Ciur Ponor.

Jaskinia ze sporą ilością wody. W ciasnych przełazach, po mimo niewielkiego lustra wody, nie ma możliwości wyjścia będąc suchym. Jaskinia ma łączną długość 20150 m. I kończy się partiami syfonalnymi, do których zmierzamy. Po wstępnych ciasnotach jaskinia kontynuuje się obszernymi gangami, okraszonymi piękną szatą naciekową, przez które szybko pokonujemy znaczne odległości. Docieramy do sali Paragina, w której ogromie mamy kłopot ze znalezieniem meandra prowadzącego do syfonu. Drobnych problemach orientacyjnych, błądząc wśród ogromnych głazów, docieramy do pierwszego z 7 syfonów, kończącego dostępną dla nas część jaskini.

 

 

Kolejnego dnia czeka na nas, jaskinia Craiului (jaskinia Królewska). Jak wskazuje nazwa, bogactwo szaty naciekowej jest tam jeszcze większe, przez co objęta jest ona szczególną ochroną. Początkowe ciasne i błotne partie jaskini, nie zapowiadają nic nadzwyczajnego. Oporęcznowanie jaskini w stylu czeskim, mianowicie drabinki dominują nad tradycyjnymi odcinakami linowymi. Po serii błotnych przełazów, charakter jaskini zmienia się, otwierając przed nami przepiękne ogromne przestrzenie pełne wszystkich możliwych typów nacieków. Spąg jaskini przekształca się regularnie płynącą rzekę, przez której meandry przechodzimy korzystając z stalowych trawersów. Sala główna jaskini, jest bez wątpienia najpiękniejszym odcinkiem jaskiniowym na tym wyjeździe.

Następna jaskinia, którą odwiedziliśmy to jaskinia Avenul Din Sesuri. Przypomina ona w swoim rozwidleniu pionowe jaskinie tatrzańskie, które wszyscy dobrze znamy. Poręczowanie jaskini, było  niebywałą zagadką logiczną, gdyż rozmieszczenie znajdujących się tam spitów zmieniało się wielokrotnie z biegiem lat, zatem wybranie tego „jedynego” idealnego punktu nie było oczywiste. Po drobnych trudnościach z kreatywnym poręczowaniem i brakach w sprzęcie dotarliśmy do sali Mare. W tej 30-metrowej sali ogromne wrażenie robi wielkie podziemne jezioro pokrywające znaczą część sali. Po paru fotach w sali wracamy na powierzchnie, z lekkim niedosytem, gdyż zwiedziliśmy niespełna połowę jaskini.

 

Dla oderwania od jaskiniowych przygód, kolejnego dnia postanawiamy spróbować kanioningu w kanionie Oselu. Po paru godzinach podróży, przywdziewamy pianki, zakładamy kalosze i pniemy się na sam szczyt kanionu. To moje pierwsze zetknięcie z kanioningiem, także trochę się stresuje, na szczęście Tomi wyjaśnia szczegółowo co i jak. Zjeżdżamy kolejno szeregiem kaskad w rwącej wodzie. Na szczęście przemacza nas jedynie, gdy zjeżamy w wodospadzie, a woda jest na tyle ciepła, że nie tracimy komfortu. Dalej to co sprawia najwięcej emocji, czyli skoki do marmitu. Ogólnie fajna zabawa, jakby ktoś miał kiedyś możliwość spróbować, to szczerze polecam. Szybko pokonujemy 200 metrów deniwelacji kanionu i w tym miejscu niestety musimy się pożegnać z ekipą z Krakowa, która wraca do Polski.

My razem z ekipą z Sopotu zostajemy w Rumuni do niedzieli. W dniu „restowym” postanawiamy odwiedzić kopalnie soli w Turdzie. Po przejściu kilku tuneli i sal tematycznych trafiamy do głównej kawerny o głębokości 112 metrów, która robi już wrażenie swoją wielkością. Oświetlenie kopalni jest świetnie zaaranżowane, jedyne co wzbudza poczucie kiczu, to wykończenie w stylu wesołego miasteczka. Można przejechać się na diabelskim młynie, popływać łódką, zagrać w pingponga, czy pokręcić się na karuzeli. Cóż, z czegoś muszą się utrzymać, poza tym wrażenia w pełni pozytywne.

W drodze powrotnej z kopali, udajemy się do kanionu Turda, który powinien zainteresować szczególnie wspinaczy, gdyż z płaskiej ścieżki startują obite 300 metrowe ściany. My ograniczyliśmy się jedynie do krótkiego spaceru dnem kanionu.

Następnego dnia wybieramy się razem z ekipą z Sopotu do jaskini Zapodie. Po krótkiej podróży mamy znowu przyjemność torować drogę w mokrym śniegu. Cóż warunki w wyżej położonych rejonach podobne jak w Tatrach o tej porze roku. Jaskinia ponoć bardzo ładna, „a nie być w Rumunii, a nie być w tej jaskini, to jak nie być w Rumunii”. Tak przynajmniej możemy czytać z opisu tejże jaskini, gdyż po zjechaniu lodospadu docieramy do lodowego korka, który skutecznie blokuje naszą dalszą akcje. Niczym ludzie pierwotni próbujemy rozbić lód kamieniem, lecz szybko rezygnujemy, gdyż stanie w lodowatej wodzie nie należy do przyjemności. Trochę zawiedzeni wracamy na bazę. Kolejnego dnia, pogoda przestaje nas rozpieszczać, także postanawiamy wracać do Polski. W niedziele po północy docieramy w końcu do Wrocławia.

 

I tu kończąc tą przydługą relację, w pierwszej kolejności chciałbym podziękować Tomaszowi „Tomiemu” Pawłowskiemu za ogrom pracy włożonej w organizacje wyjazdu, dalej Oli i Mackowi Fryń za wspólną podróż z Wrocławia, jak i wszystkim z STJ KW Kraków, SKTJ jak i innych klubów za wspólnie spędzony czas. Jaskinie, które zwiedziliśmy, to zaledwie niewielka część tego co oferuje Rumunia, ale bez wątpienia warto było.

Dla chętnych polecam również wideo-relacje z wyjazdu autorstwa Dariusza Bartoszewskiego. Tam także o jaskiniach, w których nie miałem przyjemności być, czyli Coiba Mare – Coiba Mica  i ataku na Twierdze Ponoru (Cetatile Ponorului):

 

 
   

 

 Daniel Furgał

 

SGW na rajdzie „Tropiciel”po raz drugi – relacja

Dodał Ewelina Raczyńska, 23 maja 2017 Kategorie: Aktualności, Bez kategorii, Ważne Brak komentarzy
SGW na rajdzie „Tropiciel”po raz drugi – relacja

Sekcja Grotołazów Wrocław po raz kolejny obstawiała jeden z punktów zadaniowych na Tropicielu. Ten przygodowy rajd na orientację odbył się w okolicach Czeszowa- 40 km od Wrocławia.

Grotołazi przygotowali atrakcje linowe- tyrolkę, symulację przejścia przez jaskiniowy zacisk, kurs wiedzy teoretycznej o szacie naciekowej jaskini, oraz praktyczny kurs planowania biwaków podziemnych.
A w tym czasie nasze zawodniczki uczestniczyły w zawodach.
Nasz punkt odwiedziło 136 drużyn startujących na różnych dystansach 20, 40, 60km i jeszcze osobno startowały ekipy rowerowe.

#Tropiciel – Przygodowy Rajd na Orientację
#Sekcja Grotołazów Wrocław

 

t22

Chorwackie wspinanie wiosną 2017

Dodał Ewelina Raczyńska, 16 maja 2017 Kategorie: Aktualności, Działalność, Ważne, Wspinanie Brak komentarzy
Chorwackie wspinanie wiosną 2017

Przyszła wiosna 2017…no może tylko chcielibyśmy, żeby przyszła, bo chociaż maj w kalendarzu to za oknem pada śnieg. Tym bardziej naszła nas tęsknota za ciepłem i wspinaniem. Pojechaliśmy zatem na długi weekend majowy rozgrzać zmarznięte kości dalej na południe do Parku Narodowego Paklenica w Chorwacji, bardzo znanego w Europie rejonu wspinaczkowego.

 

Paklenica oferuje piękne drogi zarówno wielowyciągowe jak i sportowe, w dużo mniej wyślizganym wapieniu niż znany nam jurajski, a wszystko to 2 km od morza…

W wyjeździe ma wziąć udział 13 osób, głównie z STJ KW i KKTJ z Krakowa i ja. Wyjazd od początku zaczyna się wesoło, gdyż ku naszemu zdziwieniu, auto którym mamy jechać uległo…zalaniu. Na szczęście po wypompowaniu wody menażkami ruszamy w drogę. Za sobą zostawiamy mroźną i deszczową Polskę, aby dotrzeć w słoneczną i ciepłą Paklenicę w sobotę (29.04) w południe. Tego dnia udaje nam się znaleźć jeszcze miejsce na kempingu tuż obok Parku, zanim dotarły tłumy spragnionych długiego weekendu wspinaczy z całej Europy.

Pierwszy dzień wspinania miał być na rozgrzewkę…Podzieliliśmy się na grupy. Ja z kolegą (Przemysław Styrna) postanowiliśmy zrobić w ten dzień jakiś „lekki” wielowyciąg. Trafiliśmy, choć nie celowo (ale to dłuższa historia…:)), na drogę na Anicy Kuk Akademski z wyceną 4b, 6 wyciągów,180m w tym z jednym za 5a. Jako, że drogę pokonaliśmy dość szybko, postanowiliśmy tego dnia pokonać jeszcze jedną na tej ścianie. Okazało się, że zejście zajęło trochę czasu, gdyż przypominało ono raczej ferratę na stalówkach niż normalną ścieżkę. Nie mniej uparcie wbiliśmy się jeszcze na drogę Bracni Smjer, 9 wyciągów,200m 5c. Po pokonaniu tej drogi był już późny wieczór, więc dzień zdecydowanie rozgrzewkowy nie był…

DSC04552

 

Po ciężkim poprzednim dniu, dziś mieliśmy spędzić czas na trekkingu po parku, żeby zobaczyć ten rejon z szerszej perspektywy, znów miało być „lajtowo”, a przeszliśmy 20km, 1500m przewyższenia, 8h…

DSC04599

W kolejny dzień zaplanowaliśmy z Przemkiem „zaatakowanie” najbardziej popularnej i klasycznej drogi paklenickiej na Anicy Kuk, jak wiadomo jest to Mosoraski (10 wyciągów, 6a, 350m). Pod skałą byliśmy pierwsi, o 7:30, jednak za jakieś 10-15min, jak spoglądałam z pierwszego wyciągu, stał już pod drogą spory tłum. Nam więc dziś przyszło prowadzenie i szukanie drogi. Trzeba przyznać, że czuć małą presję kiedy wspinasz pierwszy, a pod Tobą czeka kilka zespołów aż przejdziesz dany odcinek…Jednak droga jest faktycznie piękna i warto ją zdobyć. Po ok 4h byliśmy na szczycie.

Zostało nam jeszcze parę dni i wspólnie ustaliliśmy, żeby pojechać jeszcze bardziej na południe. Do Omisu, za Splitem, przepiękne skaliste wybrzeże, a tuż za nim wznoszące się góry…

 

DSC04662

Cześć zespołu mimo zimnej wody pojechało potrenować technikę Deep Water Solo, część na trekking, a ja i  Przemek pojechaliśmy w trochę dalszy rejon, żeby zrobić krótką, ale jakże widokową drogę (130 m, 4 wyciągi, 4c) na górze Vrisove Glavice. Nie ukrywam, że oglądanie widoków z góry zajęło nam trochę więcej czasu…..

Omis znany jest jeszcze z wielu bardzo ciekawych dróg sportowych, na których już spędziliśmy całe dwa ostatnie dni, które nam zostały. Słońce tutaj grzeje mocniej a ściany zbudowane są z ostrych “szkielecików skalnych”, co dodaje wspinaczce uroku, natomiast daje mocno w kość skórze i dłoniom. Po tylu dniach wspinaczki były już one mocno zmęczone i często pokrwawione…

 

DSC04659

Niemniej żal było opuszczać te słoneczne górskie rejony i relaksujące wieczory przy piwku. W Polsce nadal bowiem czekała na nas zima w pełnej okazałości…

 

Ewelina Raczyńska

 

 

 

5 lat w Niedźwiedziej

Dodał Ewelina Raczyńska, 8 maja 2017 Kategorie: Aktualności, Działalność, Działalność krajowa, Ważne Komentarze: 1
5 lat w Niedźwiedziej
Dzisiaj mija 5 lat od ostatniego wielkiego odkrycia w Jaskini Niedźwiedziej….
 
2 maja 2012 roku wyszliśmy z Jaskini Niedźwiedziej. Czekała na nas grupa znajomych, którzy tym razem zostali na powierzchni.
– No i jak tam? Puściło? Padły pytania z nieco szyderczym podtekstem….
Zgodnie z umową, jaką zawarliśmy wcześniej w jaskini starałem się udzielić wymijającej odpowiedzi jednak radość, która w nas tkwiła nie pozwalała długo skrywać emocji…

– Wiesz Piotrek, odkryliśmy zajebistą salę…. 
– Taa… jaką?
– No jak stąd do tamtego drzewa…
– Którego? Tego tu?
– Nie, tego tam.. daleko….
– Gdzie? Tam? To chyba nie w tej jaskini byliście!!! (hehehee!!!)

Nazajutrz wróciliśmy do jaskini aby sprawdzić czy ta sala rzeczywiście tam jest… i rzeczywiście tam była….
Od tej pory minęło już pięć lat. Było to nasze pierwsze tak spektakularne odkrycie w jaskini Niedźwiedziej i bez wątpienia pierwsze takie odkrycie w Polsce. Dało one początek eksploracji nowych partii tej jaskini, które są absolutnym unikatem jeżeli chodzi o rozmiary sal i korytarzy a także bogactwo szaty naciekowej występującej w tych partiach jaskini. Bez wątpienia było to najcenniejsze odkrycie przyrodnicze ostatnich czasów…
 
Marek Markowski