Kursowy wyjazd na Jurę Krakowsko-Częstochowską, Gród na górze Birów.
Pod koniec lutego spotkaliśmy się z 20 osobową grupą na parkingu pod górą Birów punktualnie o dziewiątej rano. Sprawne wydawanie sprzętu, podział wspólnego szpeju do zaniesienia pod skałę, pobranie kolekcji kasków i w drogę. Po 10 minutach ujrzeliśmy ścianę…wysoką ścianę. Ku naszemu zaskoczeniu, liny nie były zaporęczowane, a do tego przyzwyczaiły nas wcześniejsze treningi. Po haśle „sami dziś poręczujecie” w głowie kołatało się jedno pytanie: „Ale, że o co chodzi?”.
Ubranie się w uprząż i skompletowanie sprzętu o dziwo zajęło nam tym razem mniej niż godzinę 😛 Poprawek było nie tak wiele jak na pierwszym wyjeździe, co w znaczący sposób podniosło nasze morale.
Kolejną nową dla nas czynnością była procedura układania liny w workach jaskiniowych. Grupy były podzielone na tych co trzymają wora (do tego zadania nie wiedzieć dlaczego zgłosiły się same dziewczyny 😉 ) i na tych co worują linę.
Po sklarowaniu sprzętu udaliśmy się okrężną drogą na szczyt góry Birów, gdzie dobieraliśmy się w zespoły. Naszym zadaniem było zaporęczować linę zgodnie z zasadami sztuki, więc na pewno przydały się wcześniejsze treningi wiązania węzłów. W zależności od konfiguracji punktów wybieraliśmy ósemkę albo skrajny tatrzański. Gruba, jaskiniowa lina nie jest jednak tak łatwa to okiełznania w terenie, jak znacznie cieńsze liny dynamiczne, na których trenowaliśmy w domu przed wyjazdem. Hasło „za duże ucho” usłyszał chyba każdy z nas.
Najtrudniejsze są początki. Osoba, która jako pierwsza poręczowała linę, musiała nauczyć się schodzić z workiem jaskiniowym przyczepionym do punktu centralnego. Worek, w którym znajdowała się lina plątał się ze sznurkami od lonży niemiłosiernie i stanowił dodatkowe utrudnienie zadania. Instruktorzy bacznie przyglądali się naszym poczynaniom, reagowali na każde nasze pytanie, poprawiali błędy i rozwiewali nasze wątpliwości. Dzięki temu czuliśmy się bezpiecznie. Dobierając odpowiednie punkty staraliśmy się dotrzeć do podnóża góry, pilnując by ósemki były perfekcyjne, a lina nie ocierała o skałę. Nie zawsze nam to wychodziło, więc zadaniem kolejnej schodzącej osoby była próba naprawy naszych błędów. Tak jak nam obiecywali instruktorzy, chodziliśmy w górę, w dół a nawet w bok 🙂
Jesteśmy na dole!!! No dobra, rozpiera nas duma z pierwszego zejścia na własnoręcznie zaporęczowanej linie. Odpoczynek? Nie ma czasu, od razu analizujemy popełnione błędy sygnalizowane przez następną osobę.
No to w górę. Teraz czas na deporęczowanie liny. Już teraz rozumiemy, dlaczego tak ważne jest poprawne wiązanie węzłów. Kilkukrotnie trenowaliśmy poręczowanie i deporęczowanie, żeby właściwa technika weszła nam w krew.
Skrupulatnie zbieraliśmy karabinki z punktów. Niektóre jednak, mimo tej ogromnej skrupulatności, za sprawą zapewne magii pozostały tam na noc. Dlatego podejrzewamy, że nie była to sprawka kursantów, lecz – jak głosi legenda – tajemniczych stworzeń, które oblegają zamek w Ogrodzeńcu i pilnują góry Birów.
Nadszedł czas na odpoczynek. Nocowaliśmy w pięknej okolicy i bardzo przyjemnych warunkach w zajeździe „Orlik” w Kiełkowicach. Wieczorem odbyło się podsumowanie naszych zmagań z liną. Instruktorzy pytali nas o pojawiające się problemy i trudności, a także sytuacje, które nas zaskoczyły. Dzięki temu mieliśmy możliwość nauki nie tylko na swoich, ale i na cudzych błędach. Pytali również o to czy pamiętamy jak wygląda skała na której poręczowaliśmy liny…I dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że każdy z nas był tak skupiony na wykonywaniu zadania, iż nie rozejrzał się nawet wokół siebie by podziwiać widoki. Nie sprawdziliśmy jaki kąt nachylenia ma ściana, czy porastały ją rośliny czy też nie, czy pojawiały się sople lub wycieki wodne…co to to nie! Nas interesowało tylko to, aby poprawnie przepiąć przyrządy i przeżyć 😉
Dostaliśmy bardzo cenną i obowiązkową do zapamiętania uwagę, by precyzyjniej komunikować się między sobą, gdyż w jaskiniach maksymalna odległość między nami to odległość głosu. Niby proste, a odkrywcze 🙂
Nauczyliśmy się jak ważne jest by sygnalizować i reagować na hasło: „Kamień”, dlatego na drugi dzień nawet spadający liść był wystarczającym zarzewiem by usłyszeć „Kamieeeeeeń”. Podczas wieczornego spotkania poćwiczyliśmy po raz kolejny węzły, bo jak wiadomo – nauki nigdy za mało.
Część kursantów po zakończonej lekcji poszła spać, zasypiając przy dźwiękach jakże uroczych kołysanek „Ona lubi pomarańcze, o o o”, „Tylko czarne oczy, śnią się czarne oczy”. Mieliśmy to szczęście, że w zajeździe odbywała się impreza urodzinowa z cyklu tzw. „osiemnastek” i dzięki temu mogliśmy sobie odświeżyć listę przebojów. Niezmordowana trudami dnia część kursantów utrwalała wiadomości przy piwie – wszak nazwa: góra Birów zobowiązuje ;). W międzyczasie odbywały się podrywy 18- lub 81- latek, gdyż po wyczerpującym fizycznie dniu mogły się poprzestawiać cyferki.
Następny dzień rozpoczęliśmy o 8:30. Wiedzieliśmy już, że mamy zrobić poręcz i deporęcz. A tu niespodziewanie kolejne wyzwanie. Trzeba się było przepinać przez węzeł. Walka z crollem i ze strachem przy zrywaniu shunta była emocjonującą rozgrywką z wewnętrznymi lękami. W niedzielę byliśmy pewni tego co umiemy i świadomi tego co jeszcze musimy udoskonalić.
Nasze odczucia po wyjeździe 🙂 Aż dziw bierze, że człowiek ma tyle mięśni, można było je wszystkie policzyć, bo każdy jeden bolał na swój sposób. W pełni wykorzystaliśmy czas na naukę tego, co znaliśmy już w teorii bądź ćwiczyliśmy na sucho. Wiemy, że możemy liczyć na wsparcie każdego instruktora w trudnym dla nas momencie. Bardzo dziękujemy Kojotowi, Piotrowi za cenne rady, bez nich niejednokrotnie mielibyśmy problemy z zejściem na dół. Wielkie dzięki dla Eweliny, która była z nami zawsze i wszędzie, gdziekolwiek ktoś prosił o pomoc, bądź miał jakiekolwiek wątpliwości. Ewelina była na górze, na dole, w środku ściany (klonowała się???) No i wiadome: bez naszej Pani Kierowniczki wyjazd nie doszedłby do skutku. Dagmara! Świetna robota – nie tylko organizacja ale Twoje zaangażowanie oraz pozytywne emocje niezmiennie motywowały nas do rzetelnego treningu.
Relacja kursantów