W pewien majowy piątek moja stopa stanęła na Big Island, na Hawajach (50 stan USA od 1959r.). Bynajmniej to nie upał wprawił mnie w osłupienie, a raczej wygląd lotniska. Nazwałam go lotniskiem „pod palmami”, gdyż nie był to budynek, a raczej kilka ławek pod dachem. Była już noc, wiec od razu skierowałam się do hotelu w turystycznej miejscowości Kailua-Kona.
O samym świcie ruszyłam w drogę. Tego dnia moim celem było zobaczenie wyspy i wejście na najwyższy na wyspie i szósty pod względem wysokości punkt tej części świata, wulkan Mauna Loa (4169 m n.p.m.). Wg dostępnych danych, wulkan ten jest jednym z najaktywniejszych wulkanów na świecie, przejawia aktywność przeciętnie co trzy lata. Jak miałam się szansę przekonać, w całości zbudowany jest z warstw zastygłej lawy. Z rozległego szczytu roztacza się iście marsjański widok na morze lawy i ogromny krater.
Wieczorem, zmęczona po całym dniu wdrapywania się na wulkan, docieram na południowy kraniec wyspy, do miejscowości o uroczej nazwie Ocean View. Tam odnajduję samotny dom Any i Petera (z ciekawostek: Peter jest emerytowanym już fizykiem cząstek elementarnych z Thomas Jefferson National Accelerator w Wirgini, jak opowiadał pracował też w Los Angeles przy powstawaniu pierwszych stron internetowych w latach 60-tych), miejscowych grotołazów, którzy w swej uprzejmości postanowili przyjąć mnie na te dni pod swój dach. Miejscowość znajduje się pośród czarnych, rozległych pól lawowych, z rzadka porośniętymi drobnymi krzakami. Jedynie przy ich domu znajduje się kilka palemek. Widok na ocean i morze brunatnej lawy sprawia, że zastanawiam się dlaczego ktoś tu się przeniósł z zielonej Wirginii ( jak Peter i Ann). Temperatury są tu też o wiele niższe niż można by się spodziewać. Temperatury roczne wynoszą około 20-30st C, co sprawia, że w większości hawajskich domów nie znajdziecie ani kaloryferów ani… klimatyzatorów!
Kolejny dzień zapowiadał się ekscytująco. Peter bowiem miał mnie zabrać do Kazumury! Zresztą to było prawdziwym celem mojego przybycia w to egzotyczne miejsce na mapie świata.
Z rana wsiadamy w samochód i razem z Peterem i Rickiem zmierzamy ku miejscowości Volcano, tuż obok Parku Narodowego Wulkanów Hawajskich. Tam właśnie znajduje się Kazumura i jeden z jej 101 otworów, którym wejdziemy do tej wielkiej jaskini. Kazumura ma już ponad 500 lat i jest najgłębszą jaskinią Stanów Zjednoczonych (1101,8 m) oraz najgłębszą i najdłuższą (ok. 65,5 km) jaskinią lawową na świecie. Jednak eksploracja „dna” nie wymaga wielkiego zespołu ludzi i długich godzin na dotarcie, jak to ma miejsce w jaskiniach typu „alpejskiego”. Jak się bowiem można domyślić, jeden z otworów jest całkiem niedaleko jej dna, a sama jaskinia nie znajduje się głęboko pod powierzchnią ziemi. Czasami, przemierzając korytarze, widać w stropie promienie przebijającego się słońca lub wystające korzenie drzew. Jednak przejście głównym ciągiem Kazumury od najwyżej do najniżej położonego otworu zajmuje 2–3 dni. Temperatura wewnątrz zależy od miejsca, gdzie się akurat znajdujemy. Oczywiście im wyżej szczytu wulkanu tym zimniej. My wchodziliśmy jednym z najwyżej położonych otworów, u szczytu krateru Kilauea, temperatura wynosiła tam około 15st C. Sama jaskinia jest niesamowita w swych kształtach. Po drodze mijamy błyszczące zastygnięte morza lawy, czasem różnych kolorów, od żółtych po czerwone. Te niesamowite kształty powstały min na skutek huraganowych wiatrów, które wiały podczas stygnięcia tunelu.
Po drodze napotykamy też kilka drabin, służących do pokonania małych prożków, w niektórych miejscach musimy powisieć linę, żeby dostać się na dno studni. Poręczowanie w tych jaskiniach odbywa się wyłącznie z punktów naturalnych, a więc zastygniętych nierówności lawy. Lina, oczywiście gruba i sztywna, trze o wszystko jak może, ale kto by się tym przejmował, na pewno nie Amerykanie, przyzwyczajeni do tej techniki pokonywania jaskiń.
Po kilku długich godzinach opuszczamy Kazumurę, innym niższym otworem, znajdującym się na prywatnym terenie, po prostu w czyimś ogródku. Wychodzimy oczywiście w deszczu – leje tu prawie codziennie, przez cały rok.
Kolejnego dnia Peter przygotował dla mnie niespodziankę. Wpakował mnie w terenowy samochód i zabrał na wyjątkową na hawajach, samotną „białą” plażę, żebym mogła zamoczyć stopę w ciepłym, jak zupa oceanie! Droga do plaży prowadziła przez wyboiste tereny lawowe. W końcu dotarliśmy do owej wolnej od turystów oazy. Jak się bowiem okazało Big Island nie jest wyspą rodem z turystycznych folderów. Plaż z pięknym, białym piaskiem w zasadzie nie ma, większość to tzw. „black sand beaches” z brzegiem pełnym maleńkich okruchów czarnej lawy. A te piękne, białe piaski przy hotelach…przywieziono prosto z… Kalifornii.
Po pływaniu w oceanie pozostało mi tylko jeszcze zobaczenie Parku Narodowego Wulkanów Hawajskich, gdzie spędziłam już całość czasu jaki pozostał mi na wyspie.
Ewelina Raczyńska