Jak to często bywa, pomysł wyjazdu do Pantiuchiny powstał zupełnym przypadkiem. Na zawodach w technikach jaskiniowych w Moskwie, wiosną 2008 roku, spotkaliśmy Żeńkę Kuzmina, z którym poznaliśmy się w czasie naszej pierwszej wyprawy na Arabikę w roku 2005.
W trakcie jakże ważnych na takich imprezach ?zajęć w podgrupach?, Żenia opowiadał nam o ostatnich wyprawach do Pantiuchiny, o nowych odkryciach i o tym, jak znalazł w jednym z bocznych ciągów polskie – jak widać znane nie tylko u nas -plakietki ?WIS?.
Pantiuchina i jej historia nie jest nam obca, bo prawie 20 lat temu nasz Klub organizował wyprawę do tej jaskini. Kiedy Żenia zaproponował nam, czy nie chcielibyśmy pojechać na wyprawę zimową, gdyż chętnie popracuje z Polakami, nie zastanawialiśmy się długo nad odpowiedzią. Dla nas było oczywiste, że te plakietki były pozostawione przez naszych klubowych kolegów, a Pantiuchina to już przecież kawał historii. Dla naszego Klubu historia też zatoczy pewne koło.
Minął prawie rok od wizyty w Moskwie, a my 17. 02. 2009 roku startujemy na wyprawę do Pantiuchiny. Trasa jest nam doskonale znana, więc bez najmniejszych kłopotów docieramy do Adlera. Po raz pierwszy od tylu lat nie płacimy żadnych łapówek. Ośmielamy się udowadniać pogranicznikom i kierownikowi pociągu, że to my mamy rację i już nic nie musimy dopłacać. Nauka z lat poprzednich nie idzie w las. W Adlerze spotykamy się z Żenią. Tu zaskakuje nas skład wyprawy. Okazuje się, że z Rosji przyjedzie tylko dwóch grotołazów, a główny trzon ekspedycji to sześciu Polaków.
W Gagrze meldujemy się kilka godzin później. Nasz gospodarz, Rafik, ugościł nas domowymi specjałami. Skosztowaliśmy przysmaków z każdej beczki. Okazało się że, Rafik to wyśmienity enolog i bimbrownik. Jednak następnego dnia ból naszych głów nie do końca podzielał to zdanie.
Kolejny dzień to pakowanie i czekanie na Natalię ? ostatniego uczestnika wyprawy, ale za to jedyną kobietę. Dowiedzieliśmy się o problemach wyprawy do Jaskini Krubera, która czekała na pogodę 10 dni, aby móc polecieć w góry. Po 10 dniach polecieli – ale do Moskwy. My, patrząc za okno, mieliśmy podobne obawy. Kiedy nadszedł dzień wylotu, Żenia jako pierwszy wstał i wyszedł przed dom.
– Możemy spać, dzisiaj na pewno nie polecimy ? z takimi rewelacjami powrócił.
Może i fajnie. Wyśpimy się – ale ile dni możemy tak spać?
Na szczęście następnego dnia już się nie wyspaliśmy. Od rana wszystko w biegu. Do busa i na lądowisko. Helikopter był wynajęty z Suchumi, ale z międzylądowaniem koło Gagry, co zaoszczędziło nam drogi do stolicy. Mi?8 wylądował na czymś, co kiedyś nazywało się hipodromem. Dzisiaj już tylko z nazwy przypominał on tor do wyścigów konnych. Natomiast na potrzeby lądowiska nadawał się wyśmienicie.
Kiedy ujrzeliśmy naszego ?żelaznego ptaka?, przez głowę przeleciała nam jedna myśl: czy aby na pewno ta kupa blachy dostarczy nas bezpiecznie w góry? No ale – jest ryzyko, jest zabawa…
Całe 10 minut później, stojąc po pas w śniegu, patrzyliśmy, jak odlatuje nasze śmigło, a my do otworu jaskini mamy jedyne 300 m. Spodobały nam się takie transporty.
Pierwszy dzień w górach minął na pracach obozowych. Rozbijanie namiotów, segregowanie sprzętu pod ziemię. Udało nam się odkopać wiatę z desek, która latem służy bydłu za schron przed słońcem. My zaadoptowaliśmy ją na kuchnię, jadalnię, spiżarnię i magazyn w jednym. Drugiego dnia ruszyliśmy z poręczowaniem i pierwszym transportem na głębokość ok. ?300 m. Pierwszym i ostatnim, bo nazajutrz, czwórką w składzie: Żenia, Krzyś, Kojot i Mały, ruszyliśmy na 11- dniowy biwak. Od tej pory po jaskini poruszaliśmy się trochę jak żółwie. Przenosiliśmy nasz podziemny domek razem ze sobą, a tempo mieliśmy naprawdę nie większe niż one, ponieważ każdy zawodnik musiał nieść aż po cztery worki. Ten, który szedł pierwszy, cały czas poręczował, co nas jeszcze bardziej spowalniało. Szczególnie dał nam w kość kilometrowy meander. Na początku dwie godziny lewarowania syfonu, który zamykał nam drogę, a potem marsz wąską, wysoką szczeliną, w której poruszaliśmy się albo zapieraczką albo czołgając się. I do tego wszystkiego te wory. Brrr…
Druga ekipa (Natasza, Rudy, Misiek, Kita) weszła do jaskini dzień później. Po zabezpieczeniu obozu na powierzchni, zabrali wszystkie pozostałe wory i ruszyli w drogę do dna. Żeby nie było za łatwo, druga czwórka dostała do transportu po 3 wory na osobę.
Poruszaliśmy się po jaskini z jednodniowym ?poślizgiem?. Pierwsza czwórka wychodziła z biwaku na ?600, druga do niego docierała. Kolejny biwak na ?800 i następny, docelowy dla jednej ekipy, na -1100.
Po trzech dniach zamieszkaliśmy na dwóch oddzielnych biwakach i zaczęliśmy realizować wyznaczone cele. W trakcie biwaków zmienialiśmy składy, aby każdy miał szansę obejrzeć jak najwięcej jaskini i zapoznać się z problemami eksploracyjnymi.
Biwak na ?1100 znajduje się w nowoodkrytych partiach, z sierpnia 2007 roku. Z tego miejsca działaliśmy w okolicach dna. Po poprawieniu oporęczowania, na kolejnych akcjach sprawdzaliśmy wszystkie możliwości eksploracji w okolicach syfonów. Jest ich tam 8, więc było co robić przez kilka dni. Najciekawszym syfonem jest ?Glukała?. Na pierwszy rzut oka wygląda jak wszystkie inne syfony, ale gdy posiedzi się przy nim kilka minut, można usłyszeć niesamowite dźwięki. Coś w rodzaju zepsutej domowej hydrauliki.
Dotarcie do najniższego syfonu jest o tyle trudne, że trzeba pokonać dwa jeziorka i przejść kilka wodospadów. W syfonie tym nie ma szans na nurkowanie, gdyż regularnie zostaje zasypywany przez drobny materiał przyniesiony przez rzekę, a woda tylko przez niego się przesącza.
Kolejnym celem na dnie było wywspinanie jednego z wodospadów. Niósł on z wodą materiał nie spotykany nigdzie w całej jaskini, więc była szansa, że jakieś nowe partie ciągną się wraz z wodą. Niestety, po wejściu na górę zobaczyliśmy, że woda wypływa z grifonu i dalsza droga jest niedostępna.
Partie Pantiuchiny od ok. ?1300 m są bardzo rozległe i bardzo urozmaicone. Można tu znaleźć wysokie jak tunel moskiewskiego metra korytarze, ale i wąskie przełazy. Ciągi mokre i bardzo zapiaszczone, z wielkimi plażami, ale również suche, zawaliskowe tunele. Widzieliśmy całą masę ciekawych nacieków. Szczególnie zachwyciły nas wszędobylskie heliktyty. W całej jaskini jest ich tak dużo, że można by nimi obdzielić kilka jaskiń i byłyby uznane za atrakcje turystyczne.
W tym samym czasie druga czwórka kontynuowała wspinanie w partiach odkrytych również w 2007 roku. Ciąg ten zaczynał się na głębokości ok. ? 900m, na górze Wielkiej Studni. Początkowo jest to meander z bardzo dużym przepływem wody, która wpada do Wielkiej Studni. Jest to zdecydowanie największy przepływ w całej jaskini. Meander ten ciągnie się przez ok. 500 m licznymi prożkami i głębokimi marmitami, w których można skąpać się po szyję. Na jego końcu jaskinia przechodzi w partie pionowe ? zaczynają się olbrzymie kominy. W tym roku, podczas działalności wspinaczkowej, dołożyliśmy kolejne 70 m. Po drodze został odkryty meander o długości ok. 400m, pozostawiony z licznymi znakami zapytania.
Partie te są zdecydowanie najatrakcyjniejszym problemem eksploracyjnym w całej jaskini. Wydaje się, że jest to główny ciąg jaskini, tymczasem dzisiaj do Wielkiej Studni dochodzi się jedynie bocznymi, wąskimi partiami.
Moskiewscy grotołazi twierdzą, że skoro Polacy pobili rekord świata eksplorując jaskinię od dołu, to może i im się uda. Kierunek jest naszym zdaniem jak najbardziej słuszny biorąc pod uwagę, że wspinane przez nas kominy biegną wzdłuż uskoku.
Po 5 dniach przeznaczonych na eksplorację nadszedł czas odwrotu. Wyjście również zostało zorganizowane z jednodniowym przesunięciem, tak aby zawsze było wolne miejsce na biwaku. W drodze powrotnej, przed biwakiem na ? 600, zastaliśmy pierwszą niespodziankę. Syfon, który zlewarowaliśmy w drodze do dna, ponownie napełnił się wodą. Kita okazał się doskonałym nurkiem i na ?bezdechu? przenurkował dwumetrowy problem wodny. Z drugiej strony wybrał wodę i reszta przeszła na sucho.
Po nocy na ?600 ruszyliśmy na powierzchnię. Tu przyszła druga niespodzianka. Niestety, należąca do tych z puli niemiłych. Przy pierwszej studni za meandrem zorientowaliśmy się, że płynie o wiele więcej wody niż w drodze na dół. Kolejne studnie tylko nas w tym utwierdziły. Z każdym krokiem było coraz gorzej. Małe ciurki wodne, niemrawo spływające po ścianach, zamieniły się w rwące strugi wylewające się niczym z węża strażackiego pod dużym ciśnieniem. Woda, odbijając się od ścian, rozbryzgiwała się po całej szerokości studni zalewając nas całkowicie. Tak pokonaliśmy ponad 250 m. Ponadto dwa worki, które każdy niósł ze sobą, nabierały takiej ilości wody, że nie sposób było ich dźwigać. Zagryzając zęby, taszczyliśmy swój przydział balastu na górę, mając tylko jedno w głowie ? aby drugi raz do tej łaźni nie wchodzić.
Najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, co nas czeka na powierzchni. Nie było nas przecież 11 dni. Czy odnajdziemy nasze rzeczy? Czy będziemy mieli w co się przebrać?
Na powierzchni, tak jak się domyślaliśmy, nastała odwilż. Od kilku dni musiała być dodatnia temperatura. Śnieg był mokry i ciężki w całym swoim przekroju. Nasze rzeczy znaleźliśmy bez problemu. Wiaty nie zasypało.
Druga czwórka postanowiła skrócić pobyt w jaskini i wyjść prosto z biwaku na ?800. Trafiając na małą powódź, dostali w kość jeszcze bardziej niż pierwsza ekipa. Mimo wszystko, żywi i bez szwanku, znaleźliśmy się wszyscy w naszej szopie. Następnego dnia cały dzień odpoczywaliśmy i wygrzewaliśmy się w śpiworach.
Kiedy nadszedł dzień powrotu, nasze humory znów nie tryskały radością. Od rana niebo było zachmurzone i wiał silny wiatr. Oznaczało to, że takie warunki nie pozwolą na przylot naszego MI-8.
Mówi się, że głupi ma zawsze szczęście. My w tym dniu byliśmy chyba stuprocentowymi idiotami. Z mocno zachmurzonego nieba nagle na dwie godziny rozeszły się chmury i przycichł wiatr. Te dwie godziny wystarczyły, aby zadzwonić po helikopter i aby mógł on po nas wlecieć.
Wylądowaliśmy na szkolnym boisku. Na dole wiosna była już w pełni, a my wysiedliśmy ubrani w puchówki, skorupy i czapki. Miejscowi patrzyli na nas jak na przybyszów z innej planety, śmiesznie ubranych, podskakujących i wrzeszczących z radości.
Tego samego dnia spotkaliśmy się z ekipą, która przyjechała na wyprawę do Śieżnajej. Spędziliśmy z nimi miły wieczór przy miejscowym winie i opowieściach jaskiniowych.
Następnego dnia rankiem wyruszyliśmy w drogę powrotną. Patrząc na pogodę, upewniliśmy się, że mieliśmy duża szczęścia. Być może spędzilibyśmy jeszcze kilka dni na górze. Powrót przebiegał bez problemów, z jednym tylko ?miłym? akcentem w Krasnodarze, który będziemy długo pamiętać.
W wyprawie wzięło udział 6 grotołazów z Polski: Michał Górski, Krzysztof Furgał, Michał Składzień, Paweł Wysocki, Szymon Kita (wszyscy Sekcja Grotołazów Wrocław), Jacek Szczygieł (KKS, SGW) oraz dwóch grotołazów z Rosji: ??????? ??????? ?????????? -kierownik, ????????? ??????? ????????? (oboje A????????? ?????????? ???????????).
Podziękowania dla Polskiego Związku Alpinizmu za dofinansowanie, Witka Jokiela za okazaną pomoc oraz dla Eweliny Raczyńskiej za ogromny wkład w organizację wyjazdu.