Na letnim obozie 2018

Dodał Ewelina Raczyńska, 23 października 2018 Kategorie: Aktualności, Działalność szkoleniowa, Ważne Brak komentarzy
Na letnim obozie 2018

Zapraszamy do przeczytania dwóch relacji, napisanych przez kursantów, będących na tym samym obozie, ale w innych grupach:

 

 

 

 

Relacja Piotra Śliwińskiego:

Zgodnie z programem kursu, którego zdrowi na ciele i umyśle, dobrowolnie, my tegoroczni kursanci,  podjęliśmy się, odbyliśmy praktykę/przygodę w jaskiniach tatrzańskich. Jest to wielkie przeżycie dla jaskiniowego żółtodzioba, ponieważ musi on przełamać mnogie lęki, dyskomforty oraz ograniczenia, a także uporać się z niewyobrażalnie magicznymi doznaniami estetycznymi którymi raczą tatry zachodnie. Tak skrajne doświadczenia potrafią rozchwiać emocjonalnie najtwardszego harpagana. Na szczęście można liczyć na wieczorne sesje terapii grupowej pod okiem najlepszych instruktorów, doświadczonych grotołazów oraz krzepiących zup na chmielu.

Na tego rocznym obozie stawiło się parunastu kursantów, sympatyków klubu oraz instruktorów. Pozwoliło to na stworzenie trzech zespołów składających się z 5 kursantów i jednego instruktora. Na akcje jaskiniowe wybierały się również rekreacyjnie jaskiniowe wygi, wspomagając instruktorów. Powinniśmy przyzwyczaić się, że grotołazi urlop spędzają zażywając delikatnego ruchu i krioterapii w jaskiniowym SPA.

 

 

Tradycyjnie bazą noclegową była chatka Truchanki. Witów 314, wspominam gdyż polecam całym serduszkiem. Uczestnicy wyjazdu zaczęli napływać w piątek 29.06 zajmując wygodne łóżeczka. Reszta, która dojeżdżała w ciągu nocy musiała zadowolić się przytulną trolownią i skrawkami podłogi. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, wszakże to część przygody!

Rano dnia następnego zaplanowane było szkolenie z zasad obowiązujących w Tatrzańskim Parku Narodowym. Jest to obowiązkowa część szkolenia na taternika jaskiniowego. Wyjście zaplanowane na godzinę 8:00 ucieszyło rześkich po wczesnej pobudce lub nieprzespanej nocy kursantów, w końcu szkoda dnia! Pracownik parku  się rozpoczął szkolenie niezwykle ciekawym wykładem, wspominając między innymi w paru słowach o kolonii kornika drukarza, piciu wody ,,strumyczanki” oraz obrony przed atakiem niedźwiedzia. Warto zapamiętać, aby przy kontakcie z niedźwiedziem nie uciekać bo nie ma to sensu. Trzeba powoli wycofać się będąc odwróconym w jego stronę.

Wieczorem Dagmara, kierowniczka kursu podzieliła nas na grupy. Mogliśmy, więc zaplanować akcję na następny dzień. Tak więc moimi kompanami zostali Hubert, Asia oraz Bartek. A naszym mentorem Szymon Kostka. Szymon jest bardzo doświadczonym grotołazem i eksploratorem, MacGyverem. Skrajnie cierpliwy dla kursantów, sprawiający, że każdy w każdej sytuacji czuł się możliwie komfortowo. Dzięki niemu i jego nieodłącznemu aparatowi mamy górę przepięknych zdjęć ukazujących nasze zmagania. Nie da się zliczyć wszystkich patentów, które nam przekazał, ale moim ulubionym jest jedzenie jogurtu z płatkami na dnie jaskini. Zgodnie z zasadami każdemu wyjściu przewodził jeden z kursantów obejmując funkcję kierownika. Do jego obowiązków należało między innymi wybranie jaskini, opracowanie drogi dojścia, zaplanowanie na podstawie planu ilości lin oraz dopilnowanie porządnego ich przygotowania. Podczas pierwszej akcji przewodził nam Hubert. Z jego woli następnego poranka mieliśmy zmierzyć się z jaskinią Marmurową.

 

 

A więc zgodnie z planem o godzinie 8:00 wyruszyliśmy z ochotą w drogę. Dla mniej wysportowanych z nas okazało się to o wiele cięższe niż zakładaliśmy. Powodem mogły być wypchane do granic możliwości plecaki lub łagodne podejście pod Adamicę, ale ostatecznie wszyscy podołali i stanęliśmy pod otworem naszej pierwszej tatrzańskiej dziury. Było to dla wszystkich szczególne doświadczenie. Jaskinia okazała przepiękna, ze względu na zapierające dech w piersiach studnie. Każda kolejna dłuższa aż do zwieńczającej nasze przejście studni Kandydata o wysokości 60 metrów. Tutaj miała miejsce ważna lekcja, mianowicie wyjść w górę studni jest o wiele ciężej niż nią zjechać. Po wyjściu z jaskini zaskoczeni zostaliśmy opadami śniegu które jednak nie trwały długo a pozostawiły po sobie ślicznie wyglądający biały dywan na zielonej roślinności. Pod otworem jaskini zostaliśmy odwiedzeni przez ciekawskie kozice, które skakały niewzruszone parę metrów od nas. Wróciliśmy szczęśliwie do bazy, lecz z lekkim niepokojem myśleliśmy o kolejnych podejściach do jaskiń.

Następnego dnia z powodów zdrowotnych do jaskini Kasprowej Wyżniej oraz Średniej nie mógł wybrać się z nami Bartek, oraz Asia, która pielęgnowała chorego przygotowując się jednocześnie do wyjazdu. Niestety zobowiązania zawodowe zmusiły ją do powrotu. Nasze szeregi zasilił Józek, harpagan, który bez mrugnięcia przejął obowiązki dwóch osób. Dojście do jaskini okazało się niebezpieczne. Najpierw ja zostałem zaatakowany przez drzewo co skończyło się sporym zadrapaniem twarzy, a potem Józek poślizgnął się niebezpiecznie koziołkując w dół stromego zbocza. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało. Punktem programu był 65 metrowy zjazd pomiędzy otworami jaskiń ze znaczną ekspozycją.  I tak oto minął dzień i wieczór dnia trzeciego.

Następnego dnia połączyliśmy się z grupą, nad którą piecze sprawował Krzysiek Furgał i taką doborową zgrają osiągnęliśmy salę Dantego w jaskini Ptasiej. Do bazy przyszło nam wracać podczas zachodu słońca, co było wręcz mistycznym przeżyciem spotęgowanym świadomością przypadającego na kolejny dzień, restu. Wolnego dnia każdy odpoczywał po swojemu, jedni na górskiej przechadzce, inni posilając się w zakopiańskich knajpkach a jeszcze kolejni bycząc się cały dzień w bazie. Niestety tego dnia nasza grupa znowu straciła jednego członka, Hubert musiał wrócić do domu.

 

 

No więc następnego dnia w skromnym gronie, Szymon, Józek i ja, zdecydowaliśmy się na jaskinię Wielką Śnieżną. Mieliśmy ułatwione zadanie, ponieważ przed nami do jaskini weszła trzyosobowa grupa, z której poręczówek korzystaliśmy. Bardzo intrygujący był lodowy wodospad tuż za otworem wejściowym, pomimo wysokiej temperatury na zewnątrz jaskini. Udało nam się osiągnąć suchy biwak, gdzie może kiedyś przyjdzie nam biwakować. Kolejny dzień ze względu na warunki atmosferyczne był przymusowym restem, nikt nie miał wątpliwości, że był to słuszny wybór gdyż napływały przykre doniesienia o porażeniach piorunem turystów.

Na ostatnie, sobotnie, wyjście z osób, które jeszcze nie wyjechały utworzyliśmy jeden zespół i zaplanowaliśmy wyjście do jaskini Czarnej.

No i czas na powrót do rzeczywistości. Zmęczeni rozjeżdżamy się do domów myślami błądząc jeszcze przez krótką chwilę po rozległych salach i ciasnych korytarzach jaskiń. Wszystko co spotkało nas podczas obozu, chodzenie poza szlakami, dźwiganie mokrych lin, chłonięcie historii, związało nas w bardzo szczególny sposób z górami i środowiskiem grotołazów, bez względu na to czy ktoś będzie kontynuował swoją przygodę z jaskiniami po kursie czy też nie. Na koniec należy zadać sobie jedno bardzo ważne pytanie: jak zaliczyć ten cho***ny egzamin z topografii Tatr?

 

 

Relacja Kamili Mikołajczak:

                        Po wielu godzinach spędzonych w skałach, na sztucznej ścianie i wieży strażackiej, po zdanych egzaminach wewnętrznych oceniających naszą sprawność w posługiwaniu się rolkami, shuntami, crollami i małpami – nadszedł dla nas wreszcie długo wyczekiwany moment próby, czyli letni obóz tatrzański. Jak niektórym wiadomo, idea tego obozu jest taka, żeby bez uszkodzenia siebie przejść możliwie dużą ilość jaskiń – najlepiej 5 lub więcej, co jest jednym z warunków dostąpienia później przywileju zdawania egzaminu na kartę taternika. A zatem – w dobrych nastrojach i z pytaniami w głowie z cyklu: „czy dam radę?”, pojawiliśmy się w większości w ostatni piątek czerwca AD 2018 w stałej już bazie klubów wrocławskich – Truchanówce, z którego to miejsca do Doliny Kościeliskiej, będącej głównym punktem speleologicznych wycieczek, jest już przysłowiowy „rzut beretem”. Upchnięci na łóżkach, karimatach i gdzie się dało, postanowiliśmy zaznać choć kilku godzin snu. 

            Zanim spróbowaliśmy sił w dziurach, udaliśmy się w sobotę rano na spacer połączony ze szkoleniem z przedstawicielem Tatrzańskiego Parku Narodowego, na którym dowiedzieliśmy się, między innymi, jak działać, aby było to zgodne z regulaminem tego objętego ochroną obszaru. Otrzymaliśmy też całkiem pokaźną garść ciekawostek dotyczących tatrzańskiej fauny i flory. Będąc wyposażonym w te informacje – nie pozostało nam nic innego, jak złapać trochę oddechu przed czekającym nas nazajutrz wyzwaniem, to jest naszą pierwszą w życiu (dla większości) tatrzańską dziurą, która to miała mieć niewiele wspólnego z tym, co widzieliśmy do tej pory na Jurze i w Sudetach. I jak się miało wkrótce okazać, rzeczywiście Jura i Sudety nikomu z nas nie dały tak w kość, jak wielkie głębokie studnie i strome podejścia z plecakiem, który ważyć miał połowę tego, co my (no – przynajmniej tak nam się w amoku wchodzenia pod górę wydawało). Część z nas wróciła zatem, po wspomnianym szkoleniu, na bazę, inni wybrali się do schroniska na Hali Ornak na szybki obiad, a ci najbardziej spragnieni górskiej przygody poszli na krótsze bądź – częściej – dłuższe tatrzańskie wycieczki, z których wrócili dopiero późnym wieczorem.

 

          

  Moja grupa kursowa pod wezwaniem Instruktora Krzysia, którego poczucie humoru miało dodawać nam otuchy przez cały kolejny tydzień – składała się z czterech osób: Pauli, Antona, Adasia (który dołączył do nas ze Speleoklubu Łódzkiego) i mnie. Na pierwszy ogień i rozruszanie się poszła Kasprowa Wyżnia, przy której to jaskini podobno „kursanci za bardzo się nie namęczą”. Z perspektywy czasu myślę jednak, że to wyjście dostarczyło nam całkiem sporo emocji. Był to pierwszy raz, kiedy, oprócz siebie, musieliśmy wtargać pod górę liny, kaski i, tak zwany, sprzęt osobisty. Nie było to wcale takie łatwe. Po drugie: nie mieliśmy pojęcia, jaką ścieżkę wybrać, żeby dojść do jaskini. W końcu po kilku… czy kilkunastu minutach debaty – wybraliśmy drogę może nie najlepszą, ale też znowuż nie najgorszą 😉 Po trzecie, nie mogliśmy znaleźć otworu, mimo udzielonych nam wcześniej na bazie wskazówek, że „trzeba obejść tę górę”. Wreszcie, po czwarte, opuszczenie liny metodą „na złodzieja” w celu dotarcia do trawersu prowadzącego do Kasprowej Średniej nie bardzo się udało, ponieważ lina zapętliła się na kamieniu i cała skomplikowana operacja zdjęcia jej zajęła tym najbardziej doświadczonym wśród nas, czyli Krzyśkowi oraz Danielowi i Piotrowi (którzy dołączyli do naszej grupy na okoliczność tego konkretnego wyjścia), około godziny. Na szczęście – z pozytywnym skutkiem. Grunt, że przynajmniej częściowo plan zdobycia jaskini powiódł się. Kasprowa Wyżnia – obejrzana, choć na odwiedziny w Średniej musimy jeszcze poczekać. Po akcji wróciliśmy dość wcześnie na bazę i zaczęliśmy, w tym samym składzie kursantów, planować wyjście do Jaskini Marmurowej, w której to można było się już zmęczyć, zwłaszcza na podejściu na tak ukochanej przez wszystkich morderczej Adamicy. 

 

           

Akcja w Marmurowej była udana, oczywiście nie bez przygód godnych kursanta. Adasiowi zacięła się w shuncie rękawica, z którą to walczył wisząc na linie przez pół godziny, przewspinanie fragmentu ściany przez Paulę i Antona też dostarczyło odpowiednich wrażeń, a ja, kierując się znakami w postaci leżącej na ziemi starej rękawicy, wybrałam złą drogę powrotną i na kilkanaście minut utknęłam w zacisku (Dzięki, Adaś, za zejście na dół i kontakt głosowy;)). W końcu przyszedł Krzysiek i uwolnił mnie od dalszych chwil grozy przeplecionych planowaniem diety i wyobrażeń, jak wyglądać będzie spędzone w tym samym miejscu kolejne 30 godzin. „Akcja ratunkowa” przeprowadzona przez Instruktora trwała całe kilkanaście sekund. A zatem każdy bezpiecznie i przed zaplanowaną godziną wydostał się z jaskini. Zdążyliśmy zjeść nawet wszystkie placki w Józefie, zanim do knajpki nie dotarła kolejna nasza klubowa grupa nie mogąca nam wybaczyć, że został im już tylko schabowy. Po obiadokolacji poczuliśmy się gotowi na „najgorsze” dnia kolejnego, to jest na Ptasią Studnię;).

 

          

  Opuścił nas Anton, więc połączyliśmy siły z grupą pod wezwaniem Szymona. Szóstka kursantów: ja, Paula, niezniszczalny Terminator Józek, Hubert, Piotrek i Adaś, a także Szymon S. oraz naszych dwóch Instruktorów – Krzysztof i Szymon, wyruszyliśmy na dość karkołomny, w moim odczuciu, podbój tej nie najłatwiejszej dziury. Mnie pokonał już najgorszy dla mnie na świecie czerwony szlak i wspomniana wcześniej Adamica. Wczorajszego dnia miałam wielką nadzieję na brak przymusu wędrowania tęże drogą podczas obozu raz jeszcze.  Niestety – trzeba było nią wpełznąć znów, a później, ostatkiem sił, z „syndromem dnia trzeciego”, dojść w jakieś sensowne miejsce w jaskini i wyjść z niej. Dotarliśmy do Sali Dantego, na dnie której Szymon z Piotrem zjedli po pożywnym jogurcie z płatkami (!), a reszta po Marsie czy innym Snickersie. I tak wyposażeni w resztki sił zaczęliśmy wychodzić, wychodzić, wychodzić…, a wychodzenie to zdawało się nie mieć końca, lecz w końcu wszyscy wyleźliśmy, myśląc już chyba tylko o tym, że w bazie czeka na nas niejedno zimne piwo, a nazajutrz robimy dzień restowy, z którego oferty każdy skorzystał według własnego uznania. Niektórzy udali się do Zakopca, a ja nie mogłam oprzeć się urokom term, które na nowo pobudziły mnie do życia na tyle, że następnego dnia, w drodze do Wielkiej Litworowej, nawet nie zauważyłam trudności Kobylarzowego Żlebu. Wieczorem na bazie dołączył do nas Andrea, więc znów jak na początku w składzie 4 + Instruktor, poszliśmy do jaskini, która ze względu na kilkudniową już aklimatyzację wyszła nam całkiem sprawnie, chociaż zaporęczowaliśmy ją do tylko do trawersu nad Studnią Flacha. Po akcji wróciłam z Krzyśkiem na bazę, natomiast pozostała trójka postanowiła poleżeć na łonie natury i fotografować kozice, których wyjątkowo dużo pojawiło się w okolicach szlaku.

            I tak zbliżaliśmy się niestety do końca obozu… W piątek miało padać i padało, więc moja grupa została w bazie. Ekipa nie-kursantów, która wybrała się do Czarnej, musiała nakładać kaski w celu ochrony przed gradem.

 

Po całym tygodniu wyzwań i wystawiania siebie i swoich umiejętności na próbę, byliśmy już trochę zmęczeni. Choć teraz, prawie dwa tygodnie po zakończonym obozie, pewnie niejeden z nas chciałby sprzed monitora komputera  czy z wygodnej kanapy, przenieść się z powrotem w tatrzańskie ciemności albo na jakąś klubową  wieczorną imprezę w kuchni Truchanówki…

            Było cudnie. Niech żałują wszyscy, którzy nie dotarli. A dla naszych Instruktorów z SGW  – ogromne podziękowania za komfort, wiedzę, doświadczenie i bezpieczeństwo. Bez Was – byłoby ciężko.